Zgłoś błąd
X
Zanim wyślesz zgłoszenie, upewnij się że przyczyną problemów nie jest dodatek blokujący reklamy.
Błędy w spisie treści artykułu zgłaszaj jako "błąd w TREŚCI".
Typ zgłoszenia
Treść zgłoszenia
Twój email (opcjonalnie)
Nie wypełniaj tego pola
.
Załóż konto
EnglishDeutschукраїнськийFrançaisEspañol中国

Recenzja Brothers in Arms Hell's Highway - Wojenko, Wojenko...

Sebastian Oktaba | 05-01-2009 14:28 |

Higway to hell ...

Osoby nie obcujące z poprzednimi odsłonami Brothers in Arms czeka spore zaskoczenie zaraz po rozpoczęciu pierwszego zadania. W odróżnieniu od CoD i MoH, tutaj zazwyczaj nie działamy w pojedynkę. Postacie o których wspominałem wcześniej biorą aktywny udział w walce, więc anonimowych wojaków przewijających się między misjami zastąpili pełnowartościowi kompani. Zazwyczaj otrzymujemy pod komendę sekcję szturmową oraz wsparcie z ciężką bronią i już nasza głowa w tym, żeby skutecznie wykorzystać potencjał każdego oddziału. Zarządzanie podległymi jednostkami (maksymalnie trzema) jest niezwykle proste i nie wymaga żadnych szczególnych zdolności manualnych. Całość ogranicza się do kilku podstawowych komend takich jak: idź, zajmij pozycję, strzelaj i zbiórka. Niby niewiele, ale wystarczająco żeby uatrakcyjnić grę i spotęgować wojenny klimat. Dobra kooperacja i zgranie jest o tyle ważne, że sierżant Baker do twardzieli nie należy i zaledwie parę kul może powalić go na ziemię. Co prawda regeneracja zdrowia następuje samoczynnie, niemniej gdy ekran zaświeci się na czerwono wystarczy jeden zabłąkany pocisk i „kaput”. Umieramy szybko i bez patosu, nie jako bohater lecz zwykły człowiek, więc w naszym interesie leży dbanie o potylicę. Polecam od razu włączyć wyższy poziom trudności, żeby podnieść nieco dramatyzm. Ogólnie cały system walki nieco odbiega od utartych standardów Fps, warto zatem kilka słów na jego temat napisać.

Zamiast klasycznej rzeźni, gdzie rozgramiamy kolejne tuziny nazistowskich żołnierzy, zaproponowano nam bardziej taktyczne podejście do tematu. Trup i owszem, ściele się gęsto, ale wesołe pomykanie z karabinem oraz frontalne starcia są raczej rzadkością. Zdecydowanie bliżej Hell's Highway w tej kwestii do Gears of War. Wykorzystanie zasłon terenowych w połączeniu z wyznaczeniem dobrych pozycji dla podkomendnych, to klucz do sukcesu i przeżycia. Podobnie jak w poprzednich częściach Brothers in Arms, także w najnowszej obowiązuje zasada czterech „Z”. Znajdź wroga, zalej ogniem i przytrzymaj, zajdź z flanki i dopiero zabij. Nie muszę chyba dodawać, że rola kata przypada zazwyczaj nam. Orientację w sytuacji ułatwiają wskaźniki nad głowami oponentów, sygnalizujące czy są w pełni sprawni bojowo, przyciśnięci lub przygotowujący się do ostrzału. Prawda, że proste? Wyrobienie sobie prawidłowych odruchów trwa zaledwie kilkadziesiąt minut, później zarządzanie sekcjami wchodzi w krew i podejmowanie decyzji następuje niemal intuicyjnie. Sterownie początkowo nieco dezorientuje, ale trudno uznać je za niepraktyczne lub uciążliwe - po prostu trzeba przywyknąć. Gdyby jeszcze cielsko prowadzonej postaci nie zasłaniało części pola widzenia podczas celowania, byłoby świetnie. Niemniej praca zespołowa doskonale oddaje atmosferę panującą na polu walki.

Styl prowadzenia ognia, chociaż nie tak drastycznie jak trzon rozgrywki, także różni się od tego, do czego zdążyły przyzwyczaić nas Call of Duty i Medal of Honor. Niemieccy żołnierze są stosunkowo wrażliwi na ołów, nie ma więc potrzeby pakowania w nich kilkunastu naboi. Lepiej przykucnąć i precyzyjnie przemierzyć oddając jeden śmiertelny strzał, niż nerwowo szarpać za spust. Gdy szkopy schowają się za drewnianą przeszkodą (stół lub sterta desek) można spokojnie wpakować w nich nadwyżki amunicji - pociski nie mają problemów z przeszywaniem tego materiału. Szczególnie etap w katedrze, gdzie stoi pełno starych ławek rozpadających się zaledwie po kilku strzałach uświadamia, że warto wykorzystać takie niuanse do uzyskania przewagi. Pomimo, iż bezpośrednia walka „ryj w ryj” jest raczej nieefektywna, nie zabraknie zmasowanych ataków i ostrej wymiany ognia. Miło wspominam chwilę gdy zdemontowałem z balkonu MG-42, rozstawiłem się na tyłach farmy i zatrzymałem szturm kilkunastu żołnierzy wroga. Jednocześnie koordynowałem poczynaniami mojego korpusu, dbając żeby wszyscy z tej potyczki wszyli cało. Poczułem się wtedy jak ktoś zupełnie wyjątkowy ...

Klimat frontu udziela się tym bardziej, że członkowie 101 dywizji powietrzno-desantowej ochoczo komentują zdarzenia i wyrażają swoje opinie. Jeden z cytatów brzmi dokładnie tak: „walmy Hitlera w mordę!”. I jak tu się nie zgodzić? Kompani stosownie oceniają nasze poczynania, gdy zbyt często obrywamy lub podejmujemy nie do końca trafne decyzje. Szkoda tylko, że po pewnym czasie znamy już cały repertuar ich odzywek. Nagranie kilku dodatkowych kwestii nie wymaga przecież wielkich nakładów pracy? Wśród „bajerów” odnotować należy modne spowolnienia akcji, przedstawiające zgony szwabów - moim skromnym zdaniem tutaj zupełnie niepotrzebne. Raz, że mało efektowne, a dwa zaburzające realizm i harmonię pola walki. Małym, acz przyjemnym smaczkiem jest poszukiwanie obrazków z inskrypcją „kilroy was here”, które rysowane były przez alianckich żołnierzy w miejscach obozowania. Osoby interesujące się niuansami historii drugiej wojny światowej z pewnością docenią takie drobne szczegóły.

Bądź na bieżąco - obserwuj PurePC.pl na Google News
Zgłoś błąd
Sebastian Oktaba
Liczba komentarzy: 0
Ten wpis nie ma jeszcze komentarzy. Zaloguj się i napisz pierwszy komentarz.
x Wydawca serwisu PurePC.pl informuje, że na swoich stronach www stosuje pliki cookies (tzw. ciasteczka). Kliknij zgadzam się, aby ta informacja nie pojawiała się więcej. Kliknij polityka cookies, aby dowiedzieć się więcej, w tym jak zarządzać plikami cookies za pośrednictwem swojej przeglądarki.