Recenzja Serious Sam: BFE - Dla mnie bomba! No prawie...
- SPIS TREŚCI -
Hail to the Sam!
Chorwackie studio Croteam, które jest odpowiedzialne za wszystkie odsłony i wcielenia Serious Sama, to wyjątkowo złośliwa, uszczypliwa oraz ironiczna banda. Solidną dawkę czarnego humoru i liczne nawiązania do innych tytułów spotkać można dosłownie na każdym kroku, zaś momentami prześladowało mnie nieodparte wrażenie, iż Serious Sam: BFE to generalnie wielki pastisz. Pierwszy rozdział umieszczony w opustoszałym Kairze żywo przypomina obrazki z Call of Duty: Modern Warfare - nawet kolejne zadania z przedzieraniem do miejsca lądowania helikoptera, wygląd kartonów oraz kamienic, jakoś dziwnie zalatują taśmowcami od Activision. Oczywiście, wszystko można zrzucić na silę sugestii, chociaż w tym przypadku jest raczej mało prawdopodobne, aby twórcy Serious Sam: BFE nie robili sobie świadomie jaj z konkurencji.
Sam Stone równie chętnie pociąga za cyngiel, co raczy przeciwników błyskotliwymi komentarzami, zwykle odnoszącymi do aktualnej sytuacji jego ofiar - dodajmy mimochodem, że nieciekawej. Widząc działko automatyczne patroszące obcasów bohaterrzuca „alien hamburger - my favorite”, zaś otrzymując cynk jakoby Sfinks był kluczem do rozwiązania pewnej zagadki, kwituje „jeśli sfinks jest kluczem, to oznacza... że jest kluczem” - sztuka dedukcji w wykonaniu Sama powala. Niejednokrotnie uśmiałem się pieruńsko, kiedy bohater faszerując łapserdaków dodał „diagnoza - ostre zatrucie ołowiem” albo przetrwawszy najazd kwadryliona oponentów wywrzeszczał dumnie - „Damn! Im better than good!”. Poczucie humoru chociaż wszechobecne nie sprawia wrażenia wymuszonego, zaś smaczków, anegdot oraz nawiązań przygotowano istne zatrzęsienie.
Filozofia zabawy jest prosta jak budowa cepa - zabij lub giń - dlatego przed uruchomieniem Serious Sam: BFE kreatywne myślenie lepiej wyłączyć, nastawiając na hipnotyczne pacyfikowanie wszelakiego ścierwa. Początkowo gra usiłuje stwarzać pozory, że wykonujemy misję nie polegającą jedynie na mordowaniu obcasów, ale dalsze rozdziały nie pozostawiają złudzeń - liczy się wyłącznie pełny magazynek i dobry refleks. Przeciwnicy nie wybiegają zza winkli, wydm, wnętrz budynków albo pojazdów transportowych... zwyczajnie teleportują się bezpośrednio na arenie, natychmiast przystępując do natarcia. W każdym innym shooterze zabieg cudownego rozmnażania oponentów doprowadzał mnie do białej gorączki, niemniej w przypadku Serious Sam zostało to tak naturalnie wkomponowane w mechanikę, że wcale nie irytuje...
Ostatecznie chodzi przecież o maksymalny i odprężający rozpierdziel, aczkolwiek nie wyobrażam sobie gracza masochisty, który byłby na tyle szalony, aby wybrać najwyższy z dostępnych poziomów trudności. Osobiście nawet na średnim miewałem problemy w bardziej gorących momentach, kiedy niezliczone ilości obszczymurów bombardowały mnie z każdej strony nie pozwalając na rozeznanie w sytuacji. Niektórych zapewne taki hardcorowy taniec będzie bawił, jednak moim skromnym zdaniem sieczka w Serious Sam: BFE przejawia sens wyłącznie wtedy, kiedy gramy w kooperatywie lub jest stosunkowo łatwo. Niestety, wraz z postępami w grze miałem coraz mniejszą ochotę uczestniczyć w tej nieskoordynowanej rzezi, która w końcowych epizodach przybiera kuriozalne rozmiary. Cóż... monotonia i schematyczność z czasem zaczynają doskwierać, co jest chyba największą wadą produkcji studia Croteam.
Powiązane publikacje

Recenzja The Elder Scrolls IV: Oblivion Remastered - Pięknie odświeżony klasyk z zachowaną esencją oryginału
89
Recenzja Assassin's Creed Shadows - recykling w sosie azjatyckim. Ubisoft próbuje odbić się od dna skacząc na plecy feudalnej Japonii
130
Recenzja Avowed - powrót do świata znanego z Pillars of Eternity. Kawał dobrego cRPG z kilkoma potknięciami do dopracowania
127
Recenzja Kingdom Come Deliverance II - triumfalny powrót Henryka ze Skalicy. Pierwszy mocny kandydat do gry roku
150