Dlaczego, jeśli nie muszę, nie gram w gry na ich premierę
Granie w gry wideo z perspektywy recenzenta to zupełnie inne granie, niż "zabawa z pikselami" w zaciszu własnego pokoju. Nie ma mowy o swobodnej, powolnej eksploracji, a poza tym grając w produkcje typowo pod recenzje, zwraca się uwagę na zupełnie inne rzeczy. Nie wystarczy już fakt, że gra się dobrze lub tragicznie. Bycie recenzentem ma sporo minusów - jak każda zresztą praca. Jednym z nich jest granie w produkcje na ich premierę, albo nawet (co gorsza) przed ich premierą. Jeszcze kilka lat temu byłoby to błogosławieństwo tego zawodu. Dziś jednak coraz częściej myślę o tym, jak bardzo chciałabym zagrać w daną grę nie jako jedna z pierwszych na świecie, ale - paradoksalnie - dopiero za rok bądź jeszcze więcej.
Coraz częściej myślę o tym, jak bardzo chciałabym zagrać w daną grę nie jako recenzent, nie jako jedna z pierwszych osób na świecie, ale - paradoksalnie - dopiero za rok od jej premiery, a może i nawet dłużej.
Recenzja Call of Duty: Modern Warfare - Granie na sentymentach?
Skąd takie nastawienie? Bez dłuższego zastanowienia mogę przytoczyć dwa argumenty: DLC oraz niedopracowania techniczne, które zostają wyeliminowane czasami dopiero po wielu aktualizacjach. Pomysł na niniejszy felieton zrodził się w mojej głowie, gdy ostatnimi czasy zapragnęłam po raz kolejny przejść moje ulubione, prześmiewcze South Park: Kijek Prawdy. Grając w tytuł, ostatnim razem właśnie na premierę, straciłam może nie tyle na braku DLC (bo te były w tym przypadku marne), ale na czasie. O co chodzi? Ilość bugów, które tkwiły w grze na jej premierę sprawiły, że gry nie udało mi się ukończyć w stu procentach. Drugie podejście - po latach - było już dużo bardziej "gładkie", a przy tym przyjemniejsze.
Ale moje granie w South Park nie było pierwszym sygnałem, że zawartość gier na premierę to czysta kpina. Podobnie czułam się grając w każdą większą grę pokroju Battlefielda V (który nie był ukończony na czas), Control czy "świeżynki" pod postacią The Outer Worlds, a nawet w nasz rodzimy Frostpunk, który rozrastał się niesamowicie w ciągu kolejnych miesięcy. Nie wspominając już o Anthemie studia BioWare. Kontynuując granie w tym podobne produkcje w głowie miałam tylko jedno: "za kilka miesięcy będzie to o 200% większa gra, a ja z powodu braku czasu nigdy już do niej nie wrócę i owa nowa zawartość przejdzie mi koło nosa". Żeby jeszcze rozchodziło się tylko o powiększanie kontentu dodatkami. Przyczepmy się jeszcze na chwilę do wspomnianego Anthema. Od dnia premiery (22.02.2019) gra nie tylko dostała kilka sporych rozszerzeń. Ostatnie doniesienia mówią mianowicie o nadchodzącej totalnej przebudowie gry. Do tego stopnia, że projekt wewnątrz firmy nazwano póki co jako Anthem 2.0.
Electronic Arts nawet nie udawało, że Battlefield V jest w pełni gotowy na swoją premierę.
Chyba każdy szanujący się gracz kojarzy mema o tym, jak w przyszłości wyglądać będą gry (jeśli nie, zamieszczam go poniżej). Zostawmy już na boku dyskusje o tym, jak bardzo doi się graczy dzięki rozszerzeniom DLC i o tym, że zasadniczo kolejne pokolenia graczy w pewien sposób same na takie rozwiązania pozwoliły (podobnie ma się rzecz z mikrotransakcjami). przemilczmy nawet fakt tego, że wypuszczanie DLC twórcy tłumaczą często "przedłużaniem przygody w danym świecie". Ja jednak podziękuję za takie przedłużanie przygody, o której zdołałam zapomnieć kilka miesięcy temu. Cóż... Wygląda jednak na to, że czasy w których otrzymywaliśmy kompletną grę na długie godziny minęły bezpowrotnie. Jednym więc słowem: jeśli mam "na oku" jakiś tytuł, a nie przypadł mi on akurat do recenzowania, wolę przyjrzeć mu się dopiero za kilka(naście) miesięcy, zwłaszcza w wersji GOTY. Tego nauczyło mnie doświadczenie.
Recenzja gry Control - niekontrolowane zmarnowanie potencjału
Żeby nie być gołosłowną, wróćmy jeszcze na chwilę do równie "gołych" gier kontra tych wyładowanych po brzegi dodatkami. Weźmy na tapet chociażby popularne Borderlands 2. Według serwisu HowLongToBeat, podstawowa wersja gry jest do przejścia w 52 godziny (czas uśredniony z gameplay'u wielu graczy). Idąc dalej, odrzućmy te DLC, na które składają się tylko paczki z postaciami czy skórkami i skupmy się na tych, które przyniosły nowe misje, czyli na tzw. DLC fabularnych. Było ich łącznie cztery: Captain Scarlett and Her Pirate's Booty, Mr. Torgue's Campaign of Carnage, Sir Hammerlock's Big Game Hunt oraz Tiny Tina's Assault on Dragon Keep. Po zsumowaniu czasu przejścia wszystkich wymienionych dodatków, gra wydłuża nam się średnio o 30 godzin. Teraz zostawię Was sam na sam z wnioskami dodając tylko, że Borderlands to nie jedyny tak bardzo patologiczny przykład. Dziś, tytuł wraz z dziewięcioma dodatkami można wyrwać już za około 20 złotych. To tylko jeden z argumentów, dlaczego gier nie warto kupować na ich premierę, ale o cenach będzie jeszcze nieco później.
Dodatków do Borderlands 2 było mnóstwo, a te powyżej nie są wszystkimi.
Rynek gier AAA jest jaki jest (co o nim sądzę można przeczytać tutaj -> Kiedyś to było, czyli w którą stronę idzie gamedev i dlaczego w złą?). Jeszcze kiedyś miałam siłę o nim śmieszkować, dziś już nie bardzo. Ale do rzeczy: aktualna sytuacja gamedevu pcha mnie raczej w ramiona gier indyczych. To właśnie w nie wolę często zagrać dla samej siebie, niż w jakiegoś "AAA-behemota". Zanim jednak nabędę jakiś tytuł indie, wolę poczekać na wstępne chociaż jego recenzje. Nie tyle recenzentów (bo jakość recenzji ostatnimi czasy wykładniczo leci na łeb na szyję), co na pierwsze wrażenia samych graczy. I żeby była jasność: nikt nie jest doskonały i również moje recenzje często mogą pozostawiać wiele do życzenia. Jednakże...
W Internecie (nie tylko polskim) pełno jest tak płaskich, pustych i tragicznych merytorycznie recenzji, że zaprawdę po kilku takich tekstach włącza się mi jakiś Zespół stresu Pourazowego, skutkiem czego strach przed recenzjami typu ojeju jeju jaka fajna ta giera, Kawaiii!! ^^ tiruriru jest równie mocny, co przed polską kinematografią. Współczesną naturalnie. Problem z tak przeciętnymi recenzjami tkwi czasami nie tylko nikłym doświadczeniu recenzenta (o zapleczu językowym nie wspominając), ale także w braku jakiegoś jednolitego systemu oceniania, na który zawarłyby się każdorazowo identyczne elementy. Ale dość już o systemie recenzowania, bo o tejże "patologii" możecie poczytać z kolei tutaj -> Dlaczego oceny graczy i recenzentów są coraz bardziej rozbieżne?)
Recenzja Rage 2: Mordownia pierwsza klasa. Reszta jest milczeniem
Wróćmy do cen za gry w dniu ich premiery. Nie wiem jak Wy, ale do mnie nie trafia argument, że 8 godzin zabawy w zamian za 270 złotych to dobrze ustalona, przemyślana cena. Przez dłuższy czas to gry na konsole były tymi szalenie wycenionymi, ale ostatnie miesiące wyraźnie wskazują na to, że wydawcy zaczynają szaleć także w obrębie platformy jaką jest PC. Biorąc pod uwagę, że takiego Battlefielda V po roku od premiery można kupić o połowę taniej (spadek z 190 złotych na 100 złotych w wersji PC), a Anthema w niecały rok po premierze za 39 złotych (cena na premierę 249 złotych), nie trzeba długo się zastanawiać, by wyciągnąć wnioski, iż kupowanie gier w dniu premiery zwyczajnie się nie opłaca. Zwłaszcza, że po roku te są one nie tylko tańsze, ale właśnie i bogatsze w zawartość (i mniej zabugowane).
Zasadniczo chyba nie ma dobrego powodu, by kupować gry na ich premierę lub już broń Boże w pre-orderze (chyba że mamy do czynienia z przypadkiem takim jak podczas zamówień przedpremierowych South Park: The Fractured But Whole, gdzie w przypadku pre-orderu otrzymywaliśmy zupełnie za darmo także South Park: Kijek Prawdy, czyli poprzednie prześmiewcze RPG od Obsidianu). Wszelkie dodatkowe skórki czy gesty w zamian za pre-order to po prostu.... debilizm (sorry, ale w tym przypadku słowo debilizm to i tak przesadnie wyszukany eufemizm). Po jakimś czasie jesteśmy w stanie kupić tę samą grę, często dwa razy dłuższą, lepiej zoptymalizowaną, płynną pod względem braku bugów i przede wszystkim - tańszą. Co więc w czasach "premierowej tandety" wciąż pcha ludzi do składania zamówień przed lub w dniu premiery?
Bugi bywają śmieszne. Tak długo jak jest ich niewiele i nie uniemożliwiają gry.
Widzę tu dwa powody (choć pewnie znalazłoby się jeszcze ze dwa): FOMO (strach przed tym, że omija nas coś ważnego) oraz bycie zagorzałym fanem danej serii (np. Call of Duty, gdzie niecierpliwie czekamy na każdą nową odsłonę). Drążąc temat można by wywnioskować, że młodsze osoby są bardziej skore do kupowania gier na premierę, jako że zazwyczaj rozporządzają na te cele nie swoimi środkami, a pieniędzmi rodziców. Dorosły, bardziej świadomy gracz nie tylko ma większe wymagania co do gamingu, ale nie daje się także już nabrać na często mało etyczne podchody deweloperów i producentów, by wycisnąć z gracza ostatni grosz. Jeszcze do niedawna sama dawałam ponieść się niecierpliwości, nabywając kolejne epizody gier odcinkowych takich jak Life is Strange czy Telltale's The Walking Dead. Te czasy są już jednak (na szczęście) za mną.
Recenzja Anthem - klęknijmy do Hymnu. Bądź... w akcie rozpaczy
Nie tylko dlatego, że zrozumiałam iż będąc cierpliwą zaoszczędzę trochę grosza. Zrozumiałam również, że w przypadku gier epizodycznych najlepiej "smakują" one wówczas, gdy dostępne są już wszystkie ich odcinki tak, by można było rozgrywać je jeden po drugim. Ale o tej "patologii" (choć w porównaniu z płatnymi DLC czy mikrotransakcjami, to już raczej patologia przez małe "pe), trzeba by napisać oddzielny materiał. Tyle dobrze, że studio DONTNOD Entertainment odpowiedzialne właśnie za Life is Strange (i wszelkie prequele tej produkcji), zapowiadając swoją nową grę pt. Tell My Why, zdradziło iż latem 2020 roku zadebiutują wszystkie odcinki gry na raz.
I jeszcze słowem o optymalizacji oraz tak zwanym "day one patch'u". Nie wiem jak Wam, ale mi zdarzyło się już więcej niż raz, wrócić do konkretnej gry po roku i stwierdzić, że na tym samym sprzęcie teraz jest ona w stanie wykrzesać z siebie nawet do 15 klatek na sekundę więcej niż tuż po premierze. Nie wspominając już o tym (choć niniejszy artykuł ma swoją zasadność raczej w przypadku gier singleplayer), że pierwsze dni po premierze to tzw. "serwerowa padaka" i ów precedens ma miejsce coraz częściej, w przypadku coraz większej liczby produkcji. Podobnie ma się rzecz z aktualizacją gier w pierwszym dniu po premierze, o której w pewnym momencie mówiło się, że jest swoistym zabezpieczeniem przed piractwem (do sieci wyciekały najczęściej "uszkodzone" przez wydawcę wersje gry, które naprawiały się tylko po pierwszym patchu instalowanym przez oficjalny launcher).
Pijąc jeszcze przez chwilę do patchów i aktualizacji: nie raz zdarzyło się, że pobranie day one patcha (abstrahując od wielkości plików, równiej lub większej czasami niż oryginalne, pierwotne pliki gry) skutkowało nawet usunięciem zapisów gry. Generalnie czasami "babrając się" (bo innych słów czasem brak) w grach na premierę, odnosiłam wrażenie, że "po drugiej stronie łącza" siedzą spanikowani deweloperzy, którzy - owszem - wypuścili grę na czas, ale teraz siedzą opici Red Bullami (co najmniej) i co 2 godziny wypuszczają jakiś patch ważący od 150 MB aż po spore gigabajty. Ciekawe jakby to było, gdyby branża Hollywood co jakiś czas wypuszczała produkcje filmowe zaktualizowane o nowe sceny, tłumacząc się, że nie zdążyła poprawnie nagrać ich wcześniej, mimo iż miała 7 lat (do gamedevu piję naturalnie) czasu na produkcję. Oj, to by raczej nie przeszło. A jak widać, w gamedevie przechodzi i uchodzi. Na sucho. Bo już nawet oczodoły graczy wyschły już z nadmiaru produkowanych łez.
Recenzja Far Cry: New Dawn - Postapokalipsa w różowej sukience
Na koniec przyznam, że z jednej strony cieszę się, że moja biblioteka gier cyfrowych pełna jest tytułów, które rozrosły się od czasu swojej premiery właśnie w DLC czy to płatne czy też nie, a także we wszelkie poprawki optymalizacyjne i inne takie. Dlaczego? Ano dlatego że w obecnych czasach, gdzie o dobrą grę jest tak ciężko, mam szansę odkurzyć wspomnianą bibliotekę, rozszerzyć ją o rozszerzenia kosztujące dziś grosze i na dobre wsiąknąć w pełne, tym razem PRAWDZIWIE pełne wersje, takiego chociażby Pillars of Eternity, Far Cry 5, Kingdom Come: Deliverance czy wspomnianych South Parków. Bez bugów uniemożliwiających grę, bez znikających znaczników, bez problemów ze spadkiem klatek oraz bez wyciętej uprzednio zawartości fabularnej (którą następnie wklejono jako DLC).
W czasach gdzie o dobrą grę jest tak ciężko, mam szansę odkurzyć bibliotekę gier, rozszerzyć ją o DLC kosztujące dziś grosze i na dobre wsiąknąć w pełne, PRAWDZIWIE pełne wersje Pillars of Eternity, Dying Light, Kingdom Come: Deliverance czy wspomnianych chociaż South Parków.
W związku ze wszystkim powyższym, na usta ciśnie się aż pytanie: "Czy nie można było tak od razu?" Wiadomo jednak, że pytanie owo jest pytaniem retorycznym, a ewentualna proba podjęcia odpowiedzi, raczej nie była by satysfakcjonująca. Twórcy postępując tak, jak w ostatnich kilkunastu (kilkudziesięciu?) miesiącach zupełnie nieźle na tym wychodzą. Kasowo naturalnie, bo przecież nie wizerunkowo. Nic więc nie zapowiada zmian na lepsze. Mnie (i być może także Wam) zostaje więc granie w tytuły AAA grubo po ich premierze, bo zgodnie z powyższymi obserwacjami, dopiero wtedy można nazwać je produktem, a nie pół- czy nawet ćwierćproduktem dedykowanym beta... nie - gammatesterom, czyli osobom zwanym jeszcze do niedawana po prostu jako gracze.