Recenzja The Bureau: XCOM Declassified - Obcy w Ameryce
- SPIS TREŚCI -
Trzymajcie się kupy, kupy nikt nie ruszy
Jak zostało na wstępie zaznaczone, The Bureau: XCOM Declassified jest czymś na kształt Mass Effect, czyli taktyczną trzecioosobową strzelaniną z prostymi elementami cRPG. Nasza drużyna składa się łącznie z trzech członków - dowódcy (Carter) oraz dwójki podwładnych, którym wydajemy polecenia w czasie rzeczywistym albo podczas aktywnej pauzy, gdzie uzyskujemy lepsze spojrzenie na pole bitwy. Sylwetki przeciwników są podświetlone i widoczne za przeszkodami, istnieje też możliwość zbierania informacji poprzez skanowanie obiektów oraz tworzenia kolejki rozkazów. Interfejs jest niestety dość toporny w obsłudze, ponieważ żeby precyzyjnie wskazać punkt do jakiego wysyłamy podwładnego, trzeba się trochę nagimnastykować. Opcje są zasadniczo dwie - upierdliwa i jeszcze bardziej upierdliwa tzn.: ręcznie wyznaczamy indywidualną ścieżkę z uwzględnieniem przeszkód terenowych, ewentualnie korzystamy z szybkiego lecz niezbyt precyzyjnego markera. Ostatecznie lepiej funkcjonuje druga metoda, która nie odbija się negatywnie na dynamice, aczkolwiek trochę spłyca warstwę strategiczną.
Nasi podopieczni zostali podzieleni na cztery klasy, zdobywają wyższe poziomy doświadczenia i nowe unikalne umiejętności, zatem z czasem tłuczenie obcasów staje się znacznie skuteczniejsze. Zwiadowca korzysta z broni dystansowej rozsiewając head-shoty, wzywa wsparcie artyleryjskie lub potrafi zniknąć. Inżynier otrzymał do dyspozycji miny lądowe oraz wieżyczki ogniowe. Z kolei zaopatrzeniowec stanowi znakomite wsparcie dla drużyny, przyspieszając tempo odnawiania się zdolności czy regenerację zdrowia. Natomiast komandos skupia na sobie uwagę przeciwników, pozwalając reszcie ekipy spokojnie zająć dogodne pozycje tudzież uniknąć ostrzału. Dodatkowo każda z profesji po osiągnięciu piątego (maksymalnego) poziomu otrzymuje specjalny bonus, uzależniony od skilli wybranych w drzewku rozwoju. Elementy cRPG nie należą do szczególnie rozbudowanych, ale zostały dobrze wkomponowane w rozgrywkę i stanową jej integralną część. Podobieństwa do Mass Effect i Bioshock widać dosłownie na każdym kroku.
William Carter jako jedyny może osiągnąć dziesiąty stopień wtajemniczenia, wszak to urodzony przywódca, dzięki czemu dysponuje aż pięcioma ekskluzywnymi umiejętnościami. Oprócz leczenia oddziału mamy jeszcze m.in.: przywołanie sojuszniczego drona czy podniesienie wskazanej jednostki, która zbiera wówczas zwiększone obrażenia. Najciekawsze jest jednak przejęcie kontroli nad praktycznie dowolnym osobnikiem (poza bossami), co pozwala narobić niezłego zamieszania w szeregach wroga. Wyobraźcie sobie potężnego insektoidalnego robota z działkiem plazmowym, jaki na chwilę zostaje naszym sprzymierzeńcem i zwraca się przeciwko niedawnym panom, siejąc zniszczenie pośród obcasów. Własnych agentów możemy wyposażyć w plecaki z wszczepami poprawiającymi efektywność oraz potężniejsze giwery, więc równolegle ze wzrostem poziomu trudności, krzepy nabiera również ekipa czyścicieli. Przydałby się tylko system modyfikacji arsenału lub przynajmniej opcja prostych rozszerzeń, czego akurat nie skopiowano od konkurencji.
Filozofia walki polega głównie na wykorzystywaniu przeszkód terenowych (wzorem Gears of War), używaniu biegłości oraz aktywnym uczestniczeniu w wymianie ognia. Jednym przyciskiem przyklejamy pośladki do zasłony, analizujemy sytuację, wydajemy polecenia kompanom, zaś reszta wygląda identycznie jak w typowych trzecioosobowych strzelaninach. Rozwałka jest emocjonująca, wymaga odrobiny pomyślunku i planowania, ale stanowczo zbyt szybko zaczyna cuchnąć schematycznością. Mniej więcej w połowie kampanii łatwo przewidzieć co niebawem się wydarzy, kiedy wbiegną kolejni przeciwnicy albo nastąpi moment kulminacyjny tzn.: nawałnica zielonych ludzików. Kamera jest umieszczona trochę za blisko pleców, zaś sterowaniu brakuje bezwzględnej precyzji, ale to kwestia przyzwyczajenia. Zadania nie grzeszą oryginalnością, co jest chyba największym grzechem The Bureau: XCOM Declassified. Gdziekolwiek nie zostaniemy wysłani scenariusz wygląda bardzo podobnie - chwila spokoju, naparzanie, chwila spokoju, naparzanie itp. Brakuje ciekawej odskoczni od ciężkiej pracy agenta, która po kilku godzinach zaczyna zwyczajnie nużyć, pomimo iż początkowo naprawdę wciąga niczym czarna dziura.
- SPIS TREŚCI -
Powiązane publikacje

Recenzja The Elder Scrolls IV: Oblivion Remastered - Pięknie odświeżony klasyk z zachowaną esencją oryginału
91
Recenzja Assassin's Creed Shadows - recykling w sosie azjatyckim. Ubisoft próbuje odbić się od dna skacząc na plecy feudalnej Japonii
130
Recenzja Avowed - powrót do świata znanego z Pillars of Eternity. Kawał dobrego cRPG z kilkoma potknięciami do dopracowania
127
Recenzja Kingdom Come Deliverance II - triumfalny powrót Henryka ze Skalicy. Pierwszy mocny kandydat do gry roku
150