Recenzja NecroVisioN Lost Company - Dance Macabre
- SPIS TREŚCI -
Spadkobierca Painkillera
Klimat NecroVisioN: Lost Company stanowi swoisty miszmasz science-fiction z horrorem, przywodząc na myśl wiele kultowych produkcji z uwielbianego przez gawiedź gatunku First Person Shooter. Pewne elementy wskazują na silne fascynacje Return to Castle Wolfenstein, przez co rozumiem wojenne realia oraz eksperymenty jakim zostali poddani żołnierze. Wprawdzie mamy tutaj do czynienia z I wojną światową i nekromancją, ale wydaje się oczywiste, skąd The Farm 51 czerpało inspiracje. Z drugiej strony posępne lokacje, wszechobecne „gore”, zombie czy pistolet sygnalizacyjny (flary zapalające!) mogą kojarzyć się z osnutym złą sławą Blood. Natomiast arsenał charakterystyczny dla początku XX wieku, uzupełniany przez finezyjne pukawki ułatwiające masakrowanie dziesiątek bezmyślnych potworów w iście freestylowym stylu, to już domena rodzimego Painkillera. Pomysł na grę Polacy mieli naprawdę przedni, nie potrafili tylko należycie oszlifować owego diamentu. Zamiast strzelaniny porażającej misternie budowaną atmosferą, otrzymaliśmy rąbankę, która zasługuje bardziej na miano samodzielnego dodatku, niż pełnoprawnej drugiej odsłony. Mechanika gry nie zmieniła się praktycznie wcale, więc zapewnienia o nowej jakości można włożyć między bajki. Fundamenty makabrycznej zabawy doskonale zna każdy, kto obcował z NecroVisioN dłużej niż kwadrans. Słowem: ręka, noga, mózg na ścianie.
Gdyby produkcja trzymała poziom początkowych rozdziałów, Lost Company na pewno zyskałaby na ogólnej atrakcyjności. Grobowy nastrój, chmury rozproszonego gazu bojowego, zdezelowane miasteczko i szwendające się truposze tworzą razem sugestywną całość. Materiał wymarzony na oryginalny survival horror? Pewnie, lecz NecroVisioN bliżej do Serious Sama niż Call of Cthulhu: Dark Corners of the Earth. Niemniej, dopóki gra nie zostaje obdarta ze swoje enigmatyczności, niekończąca się walka z adwersarzami sprawia solidną radochę. Niestety, tendencja twórców do zbytniego odchodzenia w kierunku ekscentrycznej fantastyki kaleczy klimat niczym drut kolczasty nieosłonięte ciało. Obok samolotów szybują smoki (!), Niemców nękają wilkołaki (!!), zaś panowanie nad światem chce przejąć rasa wampirów (paradują w maskach przeciwgazowych - WTF!?). Czy tylko mnie prześladuje wrażeniem, że jak na jedną grę, to stanowczo zbyt wiele? Ogarnięcie tego galimatiasu z czasem staje się coraz trudniejsze, chociaż pochłonięci pacyfikowaniem legionów umarlaków mimowolnie przestajemy zwracać uwagę na tło fabularne. Spirala absurdu jest na szczęście mniejsza niż w pierwszym NecroVisioN, które zatrważająco skuteczne wpędzało w ciężką konsternację. Cóż, jak już parokrotnie wspominałem, tytuł jest adresowany do maniaków z sentymentem wspominających Painkillera czy Dooma, wiernych maksymie „Kill'Em All”.
Pośród lokacji jakie zwiedzimy w trakcie frontowej przygody z Jonasem Zimmermanem, przeważają obszary wyciągnięte z filmów grozy. Krajobraz zdominowały odcienie szarości, rozsypujące się domostwa, skaliste urwiska, gotyckie katedry, wraki pojazdów, uschnięte drzewa i rozszarpane truchła. Słońce nie wychodzi nawet na minutę, zaś najczęściej walczyć będziemy w bladej poświacie księżyca albo egipskich ciemnościach. Osiem nowych poziomów przygotowanych dla NecroVisioN: Lost Company uzupełniają dwa rejony znane z „jedynki”, ale premierowym „levelom” brakuje zarówno nietuzinkowości, jak i imponującej architektury. Pocieszający jest fakt, że mapy mniej oderwane od rzeczywistości, lepiej oddają charakter gry oraz wojenne realia. Upiorna stacja kolejowa pełna opustoszałych wagonów i rozbebeszonych paczek, to dosłownie ostatni przystanek przed zbliżającym się koszmarem. Później czekają groty, grobowce, bagna, fortece, cmentarzyska, umocnienia, bunkry oraz inne średnio przytulne zakątki. Wilgotne katakumby i podziemne kompleksy wypadają korzystniej od terenów otwartych, które stały się ofiarą nierównej oprawy graficznej. Szkoda również, że im bliżej finału, tym bardziej Lost Company zatraca pierwotny wydźwięk (krainy demonów itp.). Sytuacja analogiczna do pierwszego NecroVisioN dowodzi żelaznej konsekwencji oraz jednoczesnej niebywałej ignorancji twórców. Pozostaje mieć nadzieję, że gliwiczanie przy trzecim podejściu zafundują nam coś znacznie spójniejszego.
Powiązane publikacje

Recenzja The Elder Scrolls IV: Oblivion Remastered - Pięknie odświeżony klasyk z zachowaną esencją oryginału
90
Recenzja Assassin's Creed Shadows - recykling w sosie azjatyckim. Ubisoft próbuje odbić się od dna skacząc na plecy feudalnej Japonii
130
Recenzja Avowed - powrót do świata znanego z Pillars of Eternity. Kawał dobrego cRPG z kilkoma potknięciami do dopracowania
127
Recenzja Kingdom Come Deliverance II - triumfalny powrót Henryka ze Skalicy. Pierwszy mocny kandydat do gry roku
150