Recenzja DMC: Devil May Cry - Diabelskie nasienie
- SPIS TREŚCI -
Kto przyprawił diabłu rogi?
Plasterkowanie demonicznych zastępów to przyjemna rozrywka, chociaż stylista naszych adwersarzy powinien niezwłocznie złożyć dymisję, aby zająć się czymś mniej wymagającym. Niestety - sylwetki przeciwników są więcej niż brzydkie, mało przekonywujące oraz niedbale wykonane. Zdeformowane cherubinki, przerośnięte szczury, wyschnięci rycerze i pokiereszowane harpie wyglądające jak porcelanowe laleczki, to repertuar niegodny produkcji o takim charakterze. Zamysł może niegłupi, aczkolwiek efekt końcowy wyszedł bardzo przeciętnie. Jedyne co zwraca uwagę, to wzajemne oddziaływanie na siebie adwersarzy, czyli mówiąc wprost zadawanie obrażeń np.: wojownicy ognia mogą przypiec kolegów z drużyny. Pod względem bestiariusza byłby ogromny minus na konto DMC, ale sytuację ratują bossowie - tutaj ekipa Ninja Theory nie popełniła podobnego błędu. Przeciwnicy kluczowi dla fabuły są ogromni, wredni i zwykle obrzydliwi. Żeby wykończyć takiego gagatka trzeba odkryć jego słaby punkt, stosować uniki i najczęściej wykonać kilka QTE, niemniej wybitnie zaawansowanych strategie nie będą potrzebne. Gra skupia się bardziej na wizualnej stronie pojedynków, niżeli kombinowaniu co zrobić, aby w ogóle ukończyć etap.
Aranżacja poziomów czapki z głowy nie zrywa, spodziewałem się chyba czegoś bardziej spektakularnego, pomimo iż demoniczny wymiar Limbo ma swój pokręcony klimat. Walki toczymy właśnie tam - pomiędzy lewitującymi zgliszczami budynków oraz bezdennymi przepaściami, gdzie surrealistyczne wizje mieszają się z sennymi koszmarami. W Limbo wszystko jest (bez)względne, niebezpieczne tudzież wynaturzone, zaś nadchodzące kłopoty zwiastują napisy na ścianach, podłodze i suficie. Dziwny to zabieg stylistyczny, żadną miarą jednak nie oryginalny, ale najwidoczniej zło tylko w taki niewyszukany sposób potrafi się komunikować. Skoro już jesteśmy przy konwersacjach, to wypadałoby napomknąć, że poziom niektórych dialogów woła o pomstę do nieba. Ilość przekleństw wyrzucanych bez specjalnego uzasadnienia jest zastraszająca, a oglądając filmik z Sukkubicą w roli głównej miałem nieodparte wrażenie, że reżyserował go osiedlowy bonzo mający doktorat z łaciny podwórkowej.
Kampania zajmuje kilka dłuższych posiedzeń przed monitorem, lecz długością rozgrywki nie zbliża się nawet do slasherów w sandboxowym wydaniu. Dziesięć godzin spędzone nad Darksiders II było dopiero przystawką przed właściwym obiadem, natomiast DMC: Devil May Cry wchodzi wówczas w decydującą fazę i nieubłaganie zmierza ku końcowi. Eksploracja świata jest symboliczna, bo wprawdzie skrytek nie brakuje, ale plansze są liniowe oraz stosunkowo niedużych rozmiarów. Gdzieniegdzie poukrywano natomiast różnokolorowe klucze, którymi możemy otworzyć drzwi do wyzwań i powalczyć pod presją czasu o cenne bonusowe przedmioty np.: krzyżyki zdrowia lub demonicznego zawieszenia. Poza tym, produkcja Brytyjczyków ma niewiele do zaoferowania - pełnoprawnego trybu multiplayer nie wprowadzono, więc rywalizacja z innymi graczami została ograniczona do porównywania wyników w rankingach. Kolekcjonowanie nowych wdzianek też trudno uznać za wartościowy dodatek, ale akurat ten motyw często występuje w grach o japońskich korzeniach.
Klimat DMC: Devil May Cry najłatwiej określić jako miszmasz dwóch skrajnie odmiennych kultur, które trochę się między sobą gryzą, ale jednocześnie stanowią nietuzinkową hybrydę. Z jednej strony mamy zdemoralizowanego bohatera o aparycji rodem z programu dla zbuntowanych nastolatek, natomiast z drugiej mechanikę charakterystyczną dla produkcji z dalekiego wschodu, chociaż uproszczoną względem poprzednika. Jest też demoniczny wymiar, odwieczna walka dobra ze złem, poszukiwanie własnej tożsamości oraz ostra rozwałka w hurtowych ilościach. Całość powinna usatysfakcjonować osoby dobrze zaznajomione z serią, nawet nie wyobrażające sobie podobnej metamorfozy Dantego, niemniej DMC: Devil May Cry tytułem roku 2013 nie zostanie. Strasznie irytowała mnie również muzyka, stanowczo zbyt hardcorowa, bo o ile cięzkie metalowe riffy pasują do sieczki, tak growlingowy wokal już niespecjalnie.
- SPIS TREŚCI -
Powiązane publikacje

Recenzja The Elder Scrolls IV: Oblivion Remastered - Pięknie odświeżony klasyk z zachowaną esencją oryginału
91
Recenzja Assassin's Creed Shadows - recykling w sosie azjatyckim. Ubisoft próbuje odbić się od dna skacząc na plecy feudalnej Japonii
130
Recenzja Avowed - powrót do świata znanego z Pillars of Eternity. Kawał dobrego cRPG z kilkoma potknięciami do dopracowania
127
Recenzja Kingdom Come Deliverance II - triumfalny powrót Henryka ze Skalicy. Pierwszy mocny kandydat do gry roku
150