Władca Pierścieni: Podbój - Tolkien przewraca się w grobie
Śródmieście nocą
Kampania „Wojna o pierścień” dla pojedynczego gracza to szereg mało ekscytujących misji, które zaskoczyć mogą nas dosłownie wszystkim, poza oryginalnością. Ktokolwiek miał styczność z trybem „dominination” w dowolnym Fps/Tpp, już wie czego się spodziewać. Tutaj zmiksowano go jeszcze z klasycznymi elementami typu: przesuń dźwignię, zbierz klucz, zabij konkretnego jegomościa. Najczęściej jednak biegamy opętańczo od punktu „A” do „B”, celem zajęcia określonej pozycji i zdobycia punktu regeneracyjnego. Przebieg kolejnych bitew odwzorowano dość sumiennie, z uwzględnieniem kluczowych wydarzeń i postaci. Oblężenie Isengardu i wycieczka po korytarzach Morii zawiera w sobie większość scen znanych z filmowego pierwowzoru. Jeden szkopuł zawadza nieco, ponieważ razem z nami kroczy cała wataha sprzymierzeńców, tyleż użytecznych, co inteligentnych. Podczas przygody, aby nie pobłądzić na mapie, drogę wskazuje nam ordynarnie żółta strzałka. O jakimkolwiek kluczeniu nie może być mowy, skupiamy się wyłącznie na statutowym zadaniu: walce. Odrobinę lepiej wypadają misje po stronie Zła, nadrabiając anomalie merytoryczne większą różnorodnością zleceń. Niestety, po pierwszych godzinach radosnej siekaniny, na jaw wychodzi monotonia i schematyczność. Ile można rozgramiać bezmyślne zastępy wrogiej armii? Gra to nic więcej jak odmóżdżająca rozrywka dla niezbyt wymagającego użytkownika, dysponującego kilkoma wolnymi chwilami. Władca Pierścieni: Podbój ma spore trudności, żeby na dłużej zatrzymać przy sobie odbiorcę. Po pewnym czasie zwyczajnie zaczyna wiać nudą tak silnie, że wichura skutecznie przepędza od komputera.
Wykonanie plansz, ich rozplanowanie oraz skomplikowanie idzie w parze z przeciętnym gameplayem. Lokacje są raczej małe i całkowicie liniowe, pomimo pozornej swobody. Z wykonaniem map także bywa różnie. O ile pola pod Isengardem nie prezentują się zbyt ciekawie, to już wspomniane wnętrza Morii wypadają znacznie atrakcyjniej. Mamy więc regularnego przekładańca. Niemniej zamiast podziwiać widoki, lepiej skupić się na walce, bo nic nas oszałamiającego w tej kwestii nie czeka. Mimo to, miło jest zajrzeć do wieży Orthanku i osobiście stanąć na balkonie, by podziwiać gorejącą od płomieni i skąpaną w chmurach dymu najbliższą okolicę. Generalnie mapy wydają się puste i jednopoziomowe. Kompletnie rozczarowuje brak obiektów, które można by wykorzystać jako element taktyczny. Co prawda znajdzie się nawet jakaś balista, ale ona jedna wiosny nie czyni. Wszystko sprowadza się do sieczki, która, pomimo swoich niekwestionowanych zalet, ma równie dużo wad. Sytuację ratuje nieco tryb multiplayer, ale na cudowną odmianę nie ma co liczyć. Główną bolączką gry wieloosobowej są pustki na mapach, co całkowicie wypacza sens zabawy. Dostępne są nawet boty, jednak i tu Podbój nie pokazuje pazurów, bo i jak by miał to zrobić, skoro pomysł na zaabsorbowanie gracza przypomina produkcje sprzed pięciu lat? Tryby Podbój, Zdobądź Pierścień, Pojedynek Drużyn oraz Pojedynek Drużyn Bohaterów są pozbawione śladów innowacyjności. Chociaż na zwiastunach i w zapowiedziach twórców malował się obraz imponujących epickich bitew, tak naprawdę niewiele z tego zasmakujemy. Faktycznie ścierać się będziemy z oddziałami o liczebności nie przekraczającej kilkunastu adwersarzy.
Graficznie Władca Pierścieni: Podbój także niczym szczególnym nie zachwyca. Mało tego. Przy pierwszym uruchomieniu miałem wrażenie, że gram w produkt żywcem przeniesiony z PlayStation 2. Przykre uczucie nie minęło, utrzymując się do końca mojej przygody. Chyba po ostatnich sesjach w Burnout, F.E.A.R. 2 i Mirror's Edge moje oczekiwania znacznie wzrosły. Zarzutów do aspektów wizualnych WP: Podbój można mieć bardzo wiele. Zaczynamy od niezbyt rewelacyjnej animacji postaci. O ile orki i uruk-hai mogą jeszcze poruszać się drętwo i nienaturalnie, to już ludzie powinni prezentować sobą jakiś poziom. Na tym jednak nie koniec. Tekstury oraz wykonanie trójwymiarowych modeli lekko posysa. Jest szaro, buro i nie ma na czym oka zawiesić. Sylwetki postaci nawet ujdą w tłoku, ale twarze zwyczajnie odpychają swoim wykonaniem. Zdarzają się wyjątki potwierdzające ową regułę, na czele z Balrogiem czy Królem Upiorów, ale to ciągle zbyt mało, żeby zachwycić dzisiejszego gracza. Wszelkie wodotryski z efektownością mają niewiele wspólnego. Odbija się to korzystnie na wymaganiach sprzętowych, które uznać należy za bardzo niskie. Na redakcyjnym piecyku złożonym z Core 2 Duo 4 GHz, 4 GB ram i 8800 GT w SLI, z którego, idę o zakład, ów tytuł nie w ząb nie korzysta, średnia klatek to grubo ponad 70 do ponad 100. Nie zmienia to faktu, że Władcy Pierścieni: Podbój daleko nie tylko czołówki najładniejszych gier, lecz nawet do środka stawki.
Powiązane publikacje

Recenzja The Elder Scrolls IV: Oblivion Remastered - Pięknie odświeżony klasyk z zachowaną esencją oryginału
90
Recenzja Assassin's Creed Shadows - recykling w sosie azjatyckim. Ubisoft próbuje odbić się od dna skacząc na plecy feudalnej Japonii
130
Recenzja Avowed - powrót do świata znanego z Pillars of Eternity. Kawał dobrego cRPG z kilkoma potknięciami do dopracowania
127
Recenzja Kingdom Come Deliverance II - triumfalny powrót Henryka ze Skalicy. Pierwszy mocny kandydat do gry roku
150