Recenzja Drakensang: The River of Time - Słodkie deja vu
- SPIS TREŚCI -
Kurs? Przygoda!
Walki w Drakensang: The River of Time nie sposób skutecznie unikać, choć wiele zadań pozwala sprytnie omijać największe skupiska przeciwników czy rozlewu krwi w ogóle. Wprawdzie zwykle dotyczy to tylko kluczowych kwestii, ale dobrze, że taka ewentualność istnieje. Cóż, prędzej czy później trzeba stanąć twarzą w twarz z przeważającymi siłami wroga. Zresztą im dalej, tym „ręcznej roboty” systematycznie przybywa. Potyczki do łatwych bynajmniej nie należą, gdyż gra Radon Labs w założeniu jest skierowana do hardcorowców i nawet na najłatwiejszym poziomie trudności bywa ciężko. Klucz do sukcesu stanowi kooperacja oraz sprawne wykorzystywanie umiejętności specjalnych, czarów i miksturek. Znana z Baldur's Gate aktywna pauza spisuje się znakomicie, pozwalając na spokojne wydanie rozkazów, wskazanie celów tudzież obranie jakiejś taktyki. Pod portretami postaci widnieją kolorowe paski reprezentujące życie, energię astralną oraz wytrzymałość - niezbędną do używania zdolności bojowych i szczególnie ważną dla wojowników. Oprócz zwykłych obrażeń fizycznych, bohaterowie otrzymują także szereg ujemnych modyfikatorów: złamania kiści, ogłuszenie, strach itp. Walka sama w sobie nie jest może przesadnie ekscytująca i dynamiczna, ale taki już chyba urok tego typu produkcji opierających się na zasadzie „ty wskazujesz, a ja walę!”. Bestiariusz obejmuje klasyczne potwory od małych upierdliwych owadów, przez orki, wilki, szkielety, aż po naprawdę niebezpieczne ścierwo m.in.: solidnej postury demony, golemy, trolle czy traszkrakena.
System awansowania postaci nie przeszedł żadnej poważniejszej metamorfozy. Wciąż zdobywamy punkty przygody, które możemy rozdzielać w dowolnym momencie pomiędzy poszczególne „skille” i cechy. Natomiast zdolności specjalne oraz nowe biegłości nabywamy u wykwalifikowanych nauczycieli za niekoniecznie skromną opłatą. Drakensang : The River of Time pod tym względem powinien przypaść miłośnikom cRPG do gustu, nawet jeśli wychowali się na Dungeons & Dragons. W trakcie przygody przemierzamy gęste lasy, zapomniane ruiny, skaliste góry, podziemne pieczary i opustoszałe fortece. Świat Aventurii nie jest otwarty lecz podzielony na lokacje wzorem Neverwinter Nights II, aczkolwiek w grze stawiającej główny nacisk na scenariusz takie rozwiązanie sprawdza się doskonale. Interesujących miejsc do zwiedzenia też nie zabraknie, szkoda tylko, iż miasta pomimo solidnych rozmiarów są sterylne i wyglądają bliźniaczo. Z biegiem wydarzeń do dyspozycji otrzymujemy także okręt, niezbędny do poruszania po mapie globalnej, stanowiący zarazem naszą bazę wypadową. I chociaż misje jakie przyjdzie nam wykonywać wydają się dziwnie znajome, nie przeszkadza to czerpać satysfakcji z obrony wieśniaków przed wilkami albo szukania lekarstwa na dziwną chorobę jednego z członków drużyny. Naturalnie, trafiają się zadania oryginalne i pozostawiające wolną wolę grającemu, czego w pierwszej odsłonie było zdecydowanie zbyt mało. Mogę chyba zdradzić, że początkowa misja zależy od tego, jakim archetypem zdecydowaliśmy się rozpocząć grę. Przydałoby się jednak więcej treściwych „questów” pobocznych pokroju polowania na wilkołaka w Narodet.
Drakensang: The River of Time to sielankowe fantasty - kompletne przeciwieństwo uniwersum Wiedźmina bądź Dragon Age: Początek, ale bliskie Wybrzeżu Mieczy z Baldur's Gate. Wystarczy przebiec się zielonymi łąkami, zajrzeć do najbliższego miasteczka lub posłuchać wypowiedzi jego mieszkańców, żeby zakosztować słodyczy tej urokliwej okolicy. Ludzie są tutaj życzliwi, słońce zawsze świeci, krowy dają mleko, a strażnicy nie piją na służbie. Wszystko wygląda idyllicznie. Kraina owa mogłaby uchodzić za iście bajkową, gdyby nie ciągłe problemy z mrocznymi mocami, chcącymi pogrążyć ląd ten w chaosie. Trudno więc czepiać się takich drobnostek jak to, że jesteśmy ostatnią nadzieją Aventurii, dzieckiem przeznaczenia, mesjaszem dobrej nowiny itp. Klimat pomimo swojej nadnaturalnej cukierkowatości jest przedni, zaś fabuła choć nosi znamiona wyświechtanej, wciąga. Ot, takie cRPG starej szkoły nawet odgrzewane wciąż potrafi dać sporo radochy. Oczywiście, Drakensang: The River of Time nie jest tytułem pozbawionym wad i niedoróbek, w tym również technicznych. Absurdalne ograniczenia bohaterów (bez rozwiniętej w minimalnym stopniu umiejętności nie potrafimy wypić mikstury leczącej zatrucia!), od biedy idzie przeboleć. Gorzej, gdy statystyki herosów zaczynają migać (?!) nakładając się na siebie, co wybitnie irytuje przy wymianie ekwipunku. Takie kwiatki w mocno „połatanej” wersji gry (premiera edycji niemieckojęzycznej odbyła się w maju!), powinny być już dawno wyeliminowane. Pewne zastrzeżenia miałbym jeszcze do opcji (nowość) szybkiej podróży, działającej tylko z punktów orientacyjnych. Fakt, że postać potrafi wyciągać przedmioty ze skrzyń oddalonych o dobre pięć metrów (Jedi?) pozostawię bez komentarza.
Powiązane publikacje

Recenzja The Elder Scrolls IV: Oblivion Remastered - Pięknie odświeżony klasyk z zachowaną esencją oryginału
90
Recenzja Assassin's Creed Shadows - recykling w sosie azjatyckim. Ubisoft próbuje odbić się od dna skacząc na plecy feudalnej Japonii
133
Recenzja Avowed - powrót do świata znanego z Pillars of Eternity. Kawał dobrego cRPG z kilkoma potknięciami do dopracowania
127
Recenzja Kingdom Come Deliverance II - triumfalny powrót Henryka ze Skalicy. Pierwszy mocny kandydat do gry roku
150