Recenzja Drakensang: The River of Time - Słodkie deja vu
- SPIS TREŚCI -
Słodkie Deja Vu
Zanim bez reszty oddamy się ratowaniu Aventurii, trzeba najpierw stworzyć odpowiednią postać coby później nie narzekać, gdy przeciwnicy będą niemiłosiernie lali nasze cztery litery. Potyczki i konwersacje w Drakensang: The River of Time zajmują najwięcej czasu, więc trzeba mieć na uwadze obydwie sprawy. Najlepiej przygotować wygadanego wojownika potrafiącego równie efektywnie władać mieczem, co językiem. Kompromis pomiędzy siepaczem oraz erudytą jest wykonalny - taki protagonista pozwoli odnaleźć się w niemalże każdej sytuacji od samego startu. Osobom, które będą chciały pójść zupełnie inną drogą także nie ograniczano wyboru i przygotowano kilkanaście różnych archetypów. Oprócz wojownika, łucznika, żołnierza czy maga bitewnego, znajdziemy oczywiście złodzieja, uzdrowiciela, amazonkę czy barbarzyńcę. Z bardziej oryginalnych, charakterystycznych dla Drakensang klas, warto wymienić chociażby geomantę oraz metamaga. Pierwszy to krasnoludzki obrońca przyrody (?) potrafiący krzesać zaklęcia i korzystać z sił drzemiących w naturze. Drugi z kolei jest lokalnym nekromantą, wspierającym się w boju przywołanymi potworami. Występujące rasy reprezentują najbardziej klasyczne dla fantasy nacje, wśród których nie znajdziemy niczego przesadnie nietuzinkowego: elfy, krasnale oraz pokaźna mieszanina ludzi - do wyboru do koloru.
Postać opisuje osiem głównych cech, które przekładają się na modyfikatory istotnie podczas wykonywania wszystkich czynności w grze. Nieważne czy będzie to wymachiwanie toporem, pogawędka z dziewką w karczmie albo otwieranie zamków - statystyki są podstawą i basta. Cztery wartości bazowe wynikają wprost z powyższych zaś każda profesja posiada jeszcze indywidualne zalety i wady (teraz można je w pewnym zakresie modyfikować). Pomijając ogólniki, dla doświadczonych graczy zorientowanych w niuansach DSA, przygotowano tryb ekspercki. Możliwość zmiany większości ustawień pozwala dostosować herosa do własnych potrzeb, niemniej zbudowanie całkowicie uniwersalnego gagatka przynajmniej w początkowej fazie będzie raczej trudne. Wszelako, łowca o kowalstwie nie ma zielonego pojęcia, wojownik nie posiada nawet podstaw zakładania pułapek itp. Umiejętności codziennego użytku podzielono na pięć kategorii: fizyczne, społeczne, natury, rzemieślnicze oraz wiedzę i niczego odkrywczego w stosunku do The Dark Eye nie znajdziemy. Generalnie, budowanie swojego alter ego w Drakensang: The River of Time przypomina Baldur's Gate i została bardzo dobrze przemyślane, co docenią mam nadzieję nie tylko starzy wyjadacze. Kwestia „kustomizacji” pozostawia jednak sporo do życzenia, zwłaszcza gdy porównamy D:TRoT do konkurencyjnych tytułów. Modeli twarzy, fryzur oraz postury przygotowano zdecydowanie zbyt mało.
Przeglądanie ekranów zawierających umiejętności bojowe również nie przynosi żadnych zaskakujących wieści. Zdaje się, że dla nich czas stanął w miejscu ponad półtora roku temu. Zarówno same „skille” jak i zasady ich rozwijania wyglądają identycznie, choć przyznam szczerze, Radon Labs na tym polu niewiele musiało poprawiać. Zdolności specjalne, składające z trzech podgrup (zwarcie, dystans, obrona), to kolejne deja vu - celowo zainstalowałem poprzednią część Drakensang, aby to zweryfikować i zyskać stuprocentową pewność. Szkoły magii oraz rzemiosła wprawdzie nie prześwietliłem na wylot, aczkolwiek mogę śmiało zakładać, iż jeśli jakiekolwiek zmiany nastąpiły, to będą czysto kosmetyczne. Zresztą, parę premierowych czarów wiosny nie czyni, prawda? Pozostałe płaszczyzny perfidnie pominąłem, bowiem mają marginalny wpływ na przebieg rozgrywki - zainteresowanych odsyłam do recenzji The Dark Eye. Zatem, Drakensang: The River of Time utrzymuje status quo będąc wzorowym przykładem polityki „więcej tego samego”, która bywa skuteczna i ryzykowna zarazem. Trudno natomiast oczekiwać od gry cRPG, bazującej na papierowym systemie role-playing wielkich innowacji w mechanice, gdy przez lata była ona dopracowywana. Mało tego, zaistniała sytuacja dla niżej podpisanego jest wręcz komfortowa. Zamiast poświęcać godziny na rozgryzanie zawiłości DSA, mogłem z powodzeniem wykorzystać wcześniejsze doświadczenia. Ostatecznie, ludzie najbardziej kochają dobrze znane utwory i coś w tym musi być.
Powiązane publikacje

Recenzja The Elder Scrolls IV: Oblivion Remastered - Pięknie odświeżony klasyk z zachowaną esencją oryginału
90
Recenzja Assassin's Creed Shadows - recykling w sosie azjatyckim. Ubisoft próbuje odbić się od dna skacząc na plecy feudalnej Japonii
133
Recenzja Avowed - powrót do świata znanego z Pillars of Eternity. Kawał dobrego cRPG z kilkoma potknięciami do dopracowania
127
Recenzja Kingdom Come Deliverance II - triumfalny powrót Henryka ze Skalicy. Pierwszy mocny kandydat do gry roku
150