Recenzja Medal of Honor: Warfighter - Cel... Ognia! Pudło...
- SPIS TREŚCI -
Ale to już było...
Medal of Honor: Warfighter ewidentnie podąża śladami Call of Duty: Modern Warfare i Battlefield, stawiając na hollywoodzką widowiskowość. Twórcy od pierwszych minut narzucają bardzo szybkie tempo rozgrywki - już dosłownie chwilę po rozpoczęciu kampanii jesteśmy świadkami spektakularnych eksplozji i zakrojonej na ogromną skalę destrukcji. Zdetonowanie małego ładunku wybuchowego zamienia spokojny port w betonowo-stalową dżunglę pełną adwersarzy, gdzie można zginąć od tradycyjnej kulki, jak również zostać przygniecionym kilkutonową belką z rozpadającego się rusztowania. Przy okazji uczestniczymy w dynamicznej wymianie ognia radośnie dziesiątkując łapserdaków, zaś krótki epizod obejmuje też slalom po labiryncie obsuwających się kontenerów i zestrzelenie śmigłowca. Wszystko dzieje się nocą w strugach ulewnego deszczu... natomiast później...
Szyderczy uśmieszek wzbudza nietuzinkowy samouczek, który o dziwo zaliczamy dopiero w drugiej misji, kiedy opanujemy już połowę obowiązującego sterowania. Medal of Honor: Warfighter nie przemyca zbyt wielu ciekawostek do gatunku pierwszoosobowych strzelanin, więc wszelkie niuanse można było spokojnie przedstawić podczas regularnego odstrzeliwania przeciwników. Wartość dydaktyczna szkolenia z punktu widzenia doświadczonego gracza jest wątpliwa, jednakże tym razem absolutnie nie o wiedzę rzecz się rozchodzi. Zamiast posłusznie biegać po poligonie i słuchać szorstkiego głosu czarnoskórego majora, trafiamy na zupełnie inny turnus. Naszym instruktorem jest wysoko wykwalifikowany specjalista od ataków terrorystycznych, zaś kurs przygotowawczy odbywa się w makiecie samolotu pasażerskiego. Skojarzenia z 11 września są chyba oczywiste, podobnie jak inspiracje pierwszym Modern Warfare.
Wzorem Call of Duty i Battlefield narracja jest poszarpana oraz fragmentaryczna, zaś bohaterowie zmieniają się częściej niż poglądy polityków pod wpływem przedwyborczych sondaży. Osobiście jestem już zmęczony taką oklepaną formą scenariusza, który stwarza pozory zagmatwanego i zróżnicowanego, a ostatecznie zawsze prowadzi do jednego - wygranej ekipy reprezentującej gwiaździstą flagę. Gdzieś spomiędzy salw karabinów, huku moździerzy i brodatych facetów wrzeszczących w nieznanym języku, delikatnie przebłyskuje zalążek trochę bardziej ambitnego wątku fabularnego. Żołnierze przecież także zakładają rodziny, aczkolwiek łączenie obowiązków głowy domu z tępieniem terrorystów bywa kłopotliwe. Dziś składasz obietnicę, że jutro wracasz na urodziny syna, a jeden telefon niweczy wszystkie plany... Niestety, potencjału tej historii nie wykorzystano. Ckliwe i pełne typowo amerykańskiego patosu zakończenie nie pozostawia złudzeń przez kogo i dla kogo powstał nowy Medal of Honor. Dylematy bohaterów? Trudne decyzje? Dramatyzm? Bądźmy poważni...
Mechanika Warfighter to niemalże stuprocentowa kopia cudzych pomysłów, które zebrano do kupy i niezgrabnie połączono. W temacie wojennych shooterów zostało już chyba powiedziane wszystko, ale twórcy nawet nie próbowali wyznaczać nowych horyzontów. Skutek jest łatwy do przewidzenia - gdybym został posadzony przy komputerze bez wiedzy co oglądam, mając tylko jedną szansę na udzielenie odpowiedzi, to najprawdopodobniej rzekłbym - DLC do Battlefield 3. Spora w tym zasługa oprawy wizualnej, bowiem Medal of Honor: Warfighter również bazuje na silniku Friostbite 2.0, co pogłębia wrażenie deja vu. Kampania została starannie wyreżyserowana i obłożona mnóstwem skryptów, dlatego o jakiejkolwiek swobodzie możecie zapomnieć. Gramy według sztywnych reguł narzuconych przez programistów, zmuszeni do zaakceptowania niewidzialnych ścian. A jeśli twórcy uznali, że niskiego płotka przeskoczyć nie można, to będziemy musieli grzecznie zasuwać dookoła żeby ominąć przeszkodę.