Zgłoś błąd
X
Zanim wyślesz zgłoszenie, upewnij się że przyczyną problemów nie jest dodatek blokujący reklamy.
Błędy w spisie treści artykułu zgłaszaj jako "błąd w TREŚCI".
Typ zgłoszenia
Treść zgłoszenia
Twój email (opcjonalnie)
Nie wypełniaj tego pola
.
Załóż konto
EnglishDeutschукраїнськийFrançaisEspañol中国

Recenzja Call of Juarez: Gunslinger - Pewnego razu na Dzikim...

Sebastian Oktaba | 03-06-2013 16:56 |

Stój! Bo mamuśka strzela!

Dziki Zachód bez pojedynków w samo południe byłby niczym Kinder niespodzianka pozbawiona ukrytej zabawki - apetycznie kolorowy z zewnątrz, ale mało emocjonujący i pusty w środku. Seria Call of Juarez od początku istnienia oferowała podobne atrakcje, więc chyba nikogo dziwić nie powinno, że kolejna odsłona również kładzie silny nacisk na wymianę ognia w wąskim gronie, aby każdy mógł doświadczyć skoku adrenaliny towarzyszącego takiemu wydarzeniu. Kiedy stajemy oko w oko z oponentem, najczęściej będącym znanym zbirem za jakiego przysługuje sowita nagroda, rozpoczyna się nerwowa gra pozorów oraz przymiarki do oddania strzału. Co ciekawe, wcale nie trzeba czekać aż wybije pełna godzina lub rywal zacznie sięgać po broń, ponieważ można gnoja ustrzelić samemu wybierając dogodny moment... jeśli nie boicie się przyklejenia łatki niehonorowego mordercy. Takie liberalne podejście do rywalizacji na pewno ułatwia zaliczenie trudniejszych etapów, wszak nawet gdy satysfakcja z wygranej trochę mniejsza, to przynajmniej nie będziemy bluzgać pod niebiosa kiedy znowu spóźnimy się o ułamek sekundy.

Jeśli jednak praworządna natura nie pozwoli Wam bezczelnie oszukiwać, wtedy nie pozostaje nic innego tylko trenować refleks i spostrzegawczość, które są podstawą w zawodzie łowcy nagród działającego na spalonej słońcem ziemi. Skuteczna eliminacja łapserdaków wymaga doskonałej synchronizacji wzrokowej i pewnych palców, co symbolizują dwa procentowe wskaźniki widoczne na ekranie, jakie trzeba rzecz jasna maksymalizować. Pierwszy odpowiada za komfortowe ułożenie dłoni bezpośrednio nad kolbą rewolweru, natomiast drugi to skupienie na obserwowanym przeciwniku. Niby oczywiste sprawy, ale przyszła ofiara w miejscu bynajmniej nie zapuszcza korzeni i powoli lecz nieustannie zmienia pozycję, zaś prawa ręka mimowolnie gdzieś odpływa. Dlatego trzeba tak manewrować klawiszami, żeby we właściwej chwili wyjąć Colta, wycelować i zakończyć sprawę... W teorii brzmi to jednak zdecydowanie lepiej aniżeli wygląda w praktyce, ponieważ samo skoncentrowanie nie wystarczy - trzeba jeszcze trafić oponenta zanim kula przedziurawi nam podbrzusze.

Problem polega na skopanym systemie celowania - mało precyzyjnym, ślamazarnym i niewdzięcznym. Później dochodzą jeszcze pojedynki z dwoma przeciwnikami oraz wymagające wykonywania uników, gdzie poziom trudności zaczyna powodować frustrację plus zniechęcenie, kolejny raz zmuszając do powtarzania znienawidzonej sekwencji. Szkoda, że zmieniono rozwiązania wprowadzone w Call of Juarez: Bound of Blood, które zastąpiono gorszymi i bardziej wkurzającymi. Masochiści mogą wszystkie duele przejść bez potrzeby zaliczania kampanii, gdyż dostęp do osobnego trybu zawierającego bodajże piętnaście wyzwań, znajduje się w menu głównym i stanowi dodatkową rozrywkę. Mnie osobiście kompletnie ten element nie przypasował. Bardzo wkurzający jest również efekt „uszkodzonego ekranu” skutecznie utrudniający wybrnięcie z sytuacji podbramkowej - kiedy obrywamy pole widzenia się zmniejsza, więc nie wiadomo gdzie uciekać, ani skąd strzela przeciwnik. Bardzo pomocne, naprawdę...

Oprócz porywającego wątku fabularnego oraz meczących pojedynków, programiści przygotowali też trzecią bramkę, specjalnie dla graczy spragnionych hurtowego rozsiewania ołowiu. Tryb zręcznościowy polega na oczyszczaniu zamkniętego kawałka terenu z przeciwników, ściganiu z czasem i wybijaniu coraz to wyższych rekordów punktowych, jakie następnie można porównywać ze znajomymi w sieci. Zabawa jest przednia, pozbawiona udziwnień i przypomina poszczególne etapy kampanii, bowiem korzysta z plansz występujących także w singlu. Niestety, zabrakło w Call of Juarez: Gunslinger absolutnie obowiązkowej pozycji - multiplayera. Strzelanina pierwszoosobowa nie zawierająca tak standardowej opcji, zwłaszcza iż wcześniejsze części miały dość przyzwoity moduł sieciowy, to lekkie nieporozumienie. Cóż... amatorom wystrzałowych westernów musi wystarczyć kilkanaście godzin, jakie trzeba poświęcić na ukończenie przygód Silasa Greavesa. Co ważne - Gunslingera można ponownie rozegrać z dotychczasowymi osiągnięciami.

Bądź na bieżąco - obserwuj PurePC.pl na Google News
Zgłoś błąd
Sebastian Oktaba
Liczba komentarzy: 9

Komentarze:

x Wydawca serwisu PurePC.pl informuje, że na swoich stronach www stosuje pliki cookies (tzw. ciasteczka). Kliknij zgadzam się, aby ta informacja nie pojawiała się więcej. Kliknij polityka cookies, aby dowiedzieć się więcej, w tym jak zarządzać plikami cookies za pośrednictwem swojej przeglądarki.