Recenzja Alone in the Dark - Pieces Interactive stara się złożyć do kupy dawną legendę. Nowe ujęcie i zaciąg hollywoodzkich gwiazd
Jeżeli mielibyśmy wymienić najważniejszych przedstawicieli survival horrorów, w absolutnej czołówce trzeba byłoby zamieścić praojca gatunku. Premiera nowego ujęcia tej gry siłą rzeczy musi być pewnym wydarzeniem w branży - choć zapewne nie tak hucznym, jak mogłoby się wydawać. Pieces Interactive wielokrotnie bowiem przerzucało datę premiery, a spora część materiałów promujących tytuł raczej nie zwiastowała wybitnego hitu. Po ostatnim przesunięciu, gdy uznano za stosowne nie wpychać się w pełną obiecujących pozycji jesień, wreszcie można sprawdzić, czy wskrzeszenie wielkiej franczyzy przebiegło pomyślnie.
Autor: Szymon Góraj
Jedno jest pewne: czego by deweloperzy z Pieces Interactive nie przygotowali, powtórzenie takiego triumfu, jak w 1992 roku jest w zasadzie niemożliwe. I-Motion wyznaczyło nowe standardy, kreując bodaj pierwszy survival horror, który zrobił takie wrażenie na odbiorcach. Z perspektywy dzisiejszego odbiorcy to już mocno archaiczna pozycja (i nie ma się co dziwić, wszak minęły 32 lata), ale na swoje czasu tak grafika, nastrój inspirowany prozą H.P. Lovecrafta, jak i rozwiązania tyczące się rozgrywki były niekwestionowanym fenomenem. Jeszcze w latach 90. powstały dwie części, dopełniające klasyczną trylogię, Edward Carnby pojawił się potem w 2001 oraz 2008 roku, ale to już zdecydowanie nie było to samo. No dobrze, w roku 2015 światło dzienne ujrzało Alone in the Dark: Illumination, ale próba stworzenia odmiany z opcjami wieloosobowego co-opa była z góry skazana na porażkę, a fatalna realizacja zapewniła na dokładkę solidny gwóźdź do trumny. Od razu pocieszę, że tym razem aż tak źle nie jest.
Alone in the Dark w nietypowy sposób podchodzi do swojego dziedzictwa. To nie klasyczny reboot, a raczej mieszanka fabularnych puzzli z przeszłości.
Recenzja Prince of Persia: The Lost Crown - nowe szaty księcia. Sprawdzamy najambitniejszą grę Ubisoft od lat
Pieces Interactive zdecydowało się na stworzenie pozycji, która w dość nieoczywisty sposób nawiązuje do całego dziedzictwa serii i nie tylko. Czyni to, przywołując motywy i bohaterów z pierwszych odsłon Alone in the Dark, by wprowadzić do całości współczesne mechaniki. Tym samym przenosimy się do lat 20. ubiegłego wieku, powracając do posiadłości Derceto w nowych szatach. Pełniąca funkcję domu dla obłąkanych siedziba zostaje odwiedzona przez dwójkę głównych bohaterów. Zaalarmowana niepokojącym listem od swego wuja Emily Hartwood pojawia się wraz z Edwardem Carnbym, prywatnym detektywem. Gdy docierają na miejsce, od samego początku sytuacja prezentuje się co najmniej osobliwie. Rozpoczynają się poszukiwania zaginionego mężczyzny, a im dalej w las, tym więcej dziwactw na drodze do mglistego celu.
Recenzja Call of Duty Modern Warfare III - Dodatek, który został pełno... płatną grą. Activision osiąga nowy poziom dojenia graczy
Ponownie na start przyjdzie nam wybrać jedną z postaci. Jak w domu poczują się więc weterani serii, ale i znacznie młodsi fani gatunku - w końcu remake Resident Evil 2 z 2019 roku znakomicie wprowadził tę mechanikę (żeby nie powiedzieć - znacznie lepiej niż w recenzowanej grze). Od razu mocno też uderza klimat Luizjany, łącząc się z motywami rodem z historii Lovecrafta tudzież powieści grozy spod znaku Harry'ego Angela. Muszę przyznać, że sama estetyka lokacji z Derceto na czele potrafi wprowadzić nastrój (przynajmniej patrząc całościowo, o szczegółowym projekcie poziomów napisze nieco później). Tajemne rytuały, zjawy, sny wpływające na świat rzeczywisty - to wszystko należy do największych zalet tego tytułu.
W jakimś zakresie czar zaczyna jednak pryskać dość prędko. Zacznijmy może od tego, że pomimo wielu efektownych momentów Alone in the Dark to gra niezwykle schematyczna. W gruncie rzeczy całą rozgrywkę można podzielić na dwie, góra trzy sekcje. Jako Emily lub Edward wałęsamy się po ponurej posiadłości, gromadząc mniej lub bardziej istotne notatki, ewentualnie zbierając kluczowe przedmioty do rozwiązania zagadek. Z czasem trafimy do swoistej wyrwy w naszym świecie, przebijając się przez wytwory jaźni Jeremy'ego Hartwooda. Czasem są to bezkresne bagna, innym razem wariacja słynnej Francuskiej Dzielnicy Nowego Orleanu, w jeszcze innym pobawimy się w Indianę Jonesa, grzebiąc w pustynnych katakumbach, a nawet zgłębimy na chwilę mroźne plenery. Można zatem mówić o sporej różnorodności. Szkoda jedynie, że zbyt często są to do bólu liniowe sekwencje, które nierzadko prędzej zirytują niż zachwycą. Potem ponownie wracamy do Derceto, by zgromadzić więcej informacji pozwalających na przejście do innej wyrwy między światami - i tak w kółko, aż do finału.
W ten sposób płynnie możemy przejść do jednej z większych bolączek nowej wersji Alone in the Dark - czyli szeroko pojętego designu poziomów i sterowania. Pewne kwestie nie były dla mnie aż tak zauważalne, gdy poruszałem się jeszcze wyłącznie w granicach Derceto (choć np. sztywne, samozamykające się po kilku sekundach drzwi od początku silnie działały mi na nerwy), bo generalnie na ogół znajdowały się tam w miarę naturalne granice, ale kiedy tylko w grę zaczęły wchodzić większe obszary, pojawiały się problemy. Gdzie tylko się dało twórcy powciskali sztuczne przeszkody, niewidzialne ściany tudzież teren pokryty mgłą, i gdy próbujemy tam wejść, bohater zatrzymuje się, rzucając jakąś frazę usprawiedliwiającą to, że nie będzie iść dalej. Sam zakres kontaktu z otoczeniem jest bardzo ograniczony i zazwyczaj nie ominiemy bezpośrednio nawet drobnych wyrw w podłodze, jeżeli akurat nie będzie tam żadnego przycisku interakcji. Połączmy to jeszcze z ociężałym ruchem postaci i eksploracja miejscami zaczyna przypominać jazdę maluchem z 10-letnim przebiegiem po ulicy, przez którą dopiero co przebiegło stado olbrzymów. Bądź co bądź nie takiego retro szukałem w grze.
Jakby tego było mało, dość regularnie napotykałem irytujące bugi - np. parę razy wywaliło mnie do pulpitu, a kilkakrotnie musiałem ponownie wczytać zapis, bo Edward mi się zawiesił w powietrzu przy wyższych kondygnacjach bądź między przeszkodami i odmawiał dalszej współpracy. Widać też, że deweloperzy strasznie się dusili, gdy projektowali walkę. Może trochę mnie ostatnio rozpieścił w tym względzie remake Resident Evil 4, ale naprawdę nie wygląda to dobrze. O ile gunplay jest po prostu przeciętny i celowanie z pistoletu, strzelby lub karabinu maszynowego jest w miarę znośne, o tyle walka wręcz przy pomocy znalezionej siekiery czy innego kija to męka. A jako że rag-doll praktycznie tu nie funkcjonuje, nieraz zdawało mi się, że padający stwór przylepił mi się na chwilę do oręża. Grunt, że przynajmniej w pewnych miejscach znajdziemy przedmioty do rzucania, co przyspieszy wynik konfrontacji.
Brakowało mi dodatkowo typowego dla gatunku napięcia przy wchodzeniu do nowych miejsc. Kto zagrał w życiu choć w kilka survival horrorów, dość szybko będzie orientował się, kiedy akurat przywita nas ghul, drapieżny ptak czy inna maszkara. Podwyższenie poziomu trudności na najwyższy także nie jest rozwiązaniem - ot, atakować będziemy po prostu gąbki na kule. Ten aspekt został sprowadzony do typowego przedłużacza rozgrywki i zawalidrogi - długo nie zapomnę frustrującego etapu, kiedy trzeba było szybko przebyć pewne miejsce poprzez wąskie katakumby, a potwory masowo praktycznie wpadały mi pod nogi, zasłaniając jedyne przejście. Później napotkamy jeszcze paru bossów, ale i tu nie ma co spodziewać się rewelacji.
Swoje walory Alone in the Dark w pełni eksponuje dopiero w momentach spokoju, gdy zgłębialiśmy tajemnice Derceto i nie tylko. Naprawdę podobały mi się chociażby cutscenki, podczas których Edward lub Emily rozmawiali z którymś z lokatorów dworu, a w tle pobrzmiewały dość typowe, acz pasujące do nastroju jazzowe motywy rodem z filmu noir. W takich też chwilach najmocniej można było zauważyć różnice w rozgrywce wybranymi bohaterami - jeden z głównych punktów promocji gry. I rzeczywiście, w zależności od tego, czy rozwiązujemy sprawę panną Hartwood, czy detektywem Carnbym, dialogi i postawa względem nas potrafi zmienić się dość znacząco. Ba, nieraz oscylują one pomiędzy otwartością a ostentacyjną wrogością. Pewne wątki w trakcie gry także ulegają zmianom (np. gdy dochodzi do konfrontacji na osobistym gruncie). Dla chętnych twórcy zamieścili znajdźki, które łączone w małe zestawy odkrywające różne ciekawostki związane głównie z historią tego miejsca. Szkoda, że sama struktura gameplayu nie zmienia się w sposób znaczący. To sprawia, że naprawdę trudno mi polecić komuś kończenie tej gry dwa razy w krótszym odcinku czasowym (jedno przejście to 8-10 godzin). Jeśli jednak miałbym polecić kolejność, wpierw dobrałbym Edwarda, jako że Emily ze względów oczywistych jest znacznie bliżej sprawy, wskutek czego poznamy więcej szczegółów. Warto jeszcze dodać, że w ramach małego smaczku dla fanów w jednej z ostatnich faz rozgrywki trafiamy do pokoju odtwarzającego pracę kamery w kultowym oryginale.
Za scenariuszem stoi Mikael Hedberg, któremu zawdzięczamy narrację w Amnesia: Dark Descent czy SOMA. Nie mogę co prawda opowiadać o nim w samych superlatywach, bo wybrano raczej bezpieczne rejony i nie znajdzie się tutaj wiele ponad innych przedstawicieli gatunku, ale równocześnie skłamałbym, gdyby intryga mnie nie wciągnęła. Podróż po splątanych zakamarkach umysłu starego Hartwooda zgrabnie połączono z mroczną przeszłością Derceto i całego regionu, umiejętnie odkrywając karty z każdym następnym rozdziałem. Może jedynie zakończenie wydawało mi się nieco naprędce wykonane. Scenariusz ładnie współgra z na ogół ciekawymi zagadkami. I ponownie zaznaczę, że zdarzyło mi się raz czy dwa trafić na niepotrzebnie przekombinowaną sekwencję, lecz ogólnie rzecz biorąc podobało mi się staroszkolne ujęcie, polegające np. na rozszyfrowywaniu liczbowych łamigłówek na bazie znalezionych notatek. Wisienką na torcie są odtwórcy głównych ról. W Carnby'ego wcielił się David Harbour, hollywoodzki weteran, ale jego gwiazda rozbłysła dopiero w serialu Stranger Things. Jodie Comer jest już mniej znana, ale i ona ma na koncie udział w kinowych superprodukcjach plus fenomenalny występ w hicie HBO - Obsesji Eve. Oboje, w szczególności stworzony do takich występów Harbour, wywiązali się ze swoich ról bardzo dobrze. Ideałem byłoby, gdyby modele ich oblicz nie wyglądały tak kiepsko (zwłaszcza Comer, którą w niektórych ujęciach ledwo bym rozpoznał, gdybym od początku nie wiedział o jej udziale). Ale to już niestety problemy związane z mało porywającą szatą graficzną.
Powrót do Derceto nie zakończył się żadną spektakularną klęską, ale do sukcesu równie daleko. Nastrojowa, ale niezwykle nierówna pozycja, jakich na rynku wiele, z bonusowymi mrugnięciami do fanów serii.
Koniec końców nie wierzę, żeby Alone in the Dark w interpretacji Pieces Interactive wyciągnęło tę franczyzę z odmętów historii. Owszem, czuć tutaj jej ducha, bo twórcy ewidentnie zagrywali się w klasyki, ale po drodze wykonano zbyt wiele potknięć. Patrząc całościowo, mamy do czynienia z dziwacznym tworem. Miejscami dobrze przemyślanym, łączącym w sobie motywy ze starych części z paroma nowoczesnymi rozwiązaniami - gdzie indziej zaś zupełnie niezdarnym, z naprędce wykonanymi elementami i ogólnym technicznym niechlujstwem. W momencie pisania tego tekstu nie podano jeszcze ceny pecetowej wersji na Steamie, ale w większych sklepach leci on po około 230 zł i więcej. W każdym razie jakkolwiek nie doszło do katastrofy, nawet największym fanom serii zalecam wstrzymać się z zakupem i zaczekać do jakiejś mocnej promocji. Na rynku znajdziecie mnóstwo lepszych gier w podobnych klimatach.
Alone in the Dark (PC)
Cena: 230 zł
![]() |
|
Powiązane publikacje

Graliśmy w Elden Ring Nightreign - roguelike souls, czyli relacja z sieciowych testów niekonwencjonalnej gry FromSoftware
17
Pierwsze wrażenia z Kingdom Come Deliverance II PC - graliśmy w wersję przedpremierową. Zapowiada się solidny produkt
82
Recenzja Indiana Jones and The Great Circle - słynny archeolog ponownie w trasie. Ocena dostateczna, doktorze Jones
145
Recenzja GTA: The Trilogy - The Definitive Edition z najnowszą aktualizacją. Oceniamy jakość klasycznego oświetlenia
35