Zgłoś błąd
X
Zanim wyślesz zgłoszenie, upewnij się że przyczyną problemów nie jest dodatek blokujący reklamy.
Błędy w spisie treści artykułu zgłaszaj jako "błąd w TREŚCI".
Typ zgłoszenia
Treść zgłoszenia
Twój email (opcjonalnie)
Nie wypełniaj tego pola
.
Załóż konto
EnglishDeutschукраїнськийFrançaisEspañol中国

Linux na desktopie? Dziękuję, postoję

LukasAMD | 16-01-2016 12:00 |

Tytuł niniejszego felietonu może sugerować, że jestem wielkim przeciwnikiem Linuksa i rozwiązań z nim związanych. Nic z tych rzeczy, systemu tego używam na co dzień, choć na serwerze. W takim zastosowaniu jest jak dla mnie świetnym wyborem i nie zamieniłbym go na to, co tworzy Microsoft, choćby ze względów cenowych. Zupełnie inaczej ma się jednak sprawa z użytkiem domowym. Kiedyś korzystałem z komputera stacjonarnego, od dłuższego czasu używam laptopa dopasowanego do dłuższej pracy ze sprzętem, a przez wszystkie te lata wielokrotnie eksperymentowałem z Linuksem na sprzęcie domowym. Mimo usilnych prób nie udało mi się z tym przejść do ładu i choć każdy może się ze mną nie zgadzać, postanowiłem przedstawić kilka powodów właśnie takiej, a nie innej sytuacji.

Warto być ciekawskim, warto poznawać alternatywy.

Na początek warto byłoby się zastanowić, po co w ogóle próbowałem swoich sił w innym systemie operacyjnym. Człowiek to istotna ciekawska… bardzo ciekawska, a czasami nawet wścibsko ciekawska. Nie jest to wada, bo to właśnie dzięki takiej ciekawości ktoś kiedyś sięgnął po kij, uścisnął go magicznym chwytnym kciukiem, a następnie zdzielił odpowiednio pobratymca. Scena podobna nieco do tej, którą zaczyna się leciwa już, ale wciąż dająca wiele nauki Odyseja Kosmiczna 2001 może pokazywać, jakim cudem istoty stosunkowo słabe, nieposiadające ani świetnego węchu, ani idealnego słuchu, ani możliwości widzenia w ciemności poradziły sobie z otaczającym ich światem.

Ciekawość, to właśnie był od zawsze motor napędowy człowieka, który doprowadzał go do szaleństwa, czegoś uznawanego za dziwactwo, a także eksperymentowania – z sobą samym, ze wszystkim dookoła. Nie inaczej było ze mną i z Linuksem. Ot, dowiedziałem się o nim z jakiejś gazetki lata temu, bodajże Komputer Świat: Eksperta (moim zdaniem były to czasy, gdy prasa tego typu jeszcze prezentowała interesujący poziom). Na początku było to nieco dziwne odczucie: też system, ale jakiś taki… inny? Zupełnie odmienny? Co to znaczy, że nagle pulpit będzie do góry nogami, a z menu start wyskoczą zielone krasnoludy na sprężynach? Pierwsza styczność z Linux Mandrake była raczej średnio udana. Ot, kierowanie się poradnikiem z czasopisma, unieruchomienie systemu Windows i stosunkowo szybka konieczność powrotu do niego. Jakieś ziarno ciekawości zostało jednak zasiane, zakiełkowało, coś musiało z tego wyrosnąć.

Im dalej, tym więcej zalet, tym wieksze możliwości.

Kolejne lata to znaczne poszerzenie wiedzy, a także testowanie różnych dystrybucji Linuksa. Szybko okazało się, że jego świat jest bardzo rozbudowany i pełny rozwiązań, dzięki którym każdy może złożyć z odpowiednich klocków coś specjalnie dla siebie. Tutaj szybko udało się docenić ogrom zalet płynących z tego systemu. Niektórzy nienawidzą konsoli i uważają, że jest to co najwyżej relikt z przeszłości. To bzdura powtarzana jedynie przez osoby, których potrzeby nie są zbyt duże, lub które lubią męczyć się klikaniem myszką tysiące razy – terminal umożliwia sterowanie całym systemem, szybkie instalowanie aplikacji, a także zmianę ich konfiguracji. Dzięki niemu możemy także wykonywać operacje, które standardowo wymagałyby używania dodatkowych aplikacji: szybka zmiana nazw plików, wyszukiwanie w nich tylko określonego ciągu znaków, konwertowanie wielu danych multimedialnych do innego typu, to wszystko da się najczęściej wykonać za pomocą jednego polecenia. Oczywiście, jeżeli ktoś nie chce, nie musi w ogóle terminala otwierać. Dzisiaj mamy już dostęp do dojrzałych dystrybucji, które oferują rozbudowane środowiska graficzne, gdzie podobnie jak w Windows, niemal wszystkie podstawowe opcje da się wyklikać.

Oczywiście podczas rozpatrywania kwestii Linuksa trudno przejść obok kosztów, z jakimi wiąże się jego użytkowanie. W porównaniu do Windows są one w większość przypadków zerowe. Nie musimy płacić za niemal wszystkie popularne dystrybucje, nie musimy wydawać ani złotówki na oprogramowanie w nich zawarte i te dostępne w repozytoriach. Pakiet biurowy? Proszę bardzo, LibreOffice służy pomocą i jest wciąż aktywnie rozwijany, a wielu użytkownikom jego funkcjonalność w zupełności wystarczy. Wbudowane w systemy „sklepy” i centra oprogramowania umożliwiają szybkie ich wyszukiwanie i instalowanie. Liczba dostępnych pakietów sięga niejednokrotnie kilkunastu tysięcy, a to przecież cały ogrom oprogramowania: nie tylko specjalistycznego, naukowego i dla programistów, ale także zwykłych aplikacji takich jak przeglądarki internetowe, odtwarzacze, gry, notatniki czy komunikatory.

Nareszcie wolny, bez szpiegowania, bez zbędnych aplikacji!

Trudno przejść obojętnie także obok licencji tego systemu i jego podejścia do użytkownika. Nie ukrywajmy, licencja pozwala na znacznie więcej niż cyrograf, na który zgadzamy się w przypadku oprogramowania Microsoftu. Tutaj nie musimy obawiać się o swoją prywatność, nie ma także mowy o automatycznej telemetrii i ewentualnych problemach związanych z automatycznie instalowanymi aktualizacjami. Pełna kontrola leży w rękach użytkownika i to on decyduje, co takiego chce widzieć w swoim systemie – nie musi robić tego wszystkiego, jeżeli jest tzw. zwykłym Kowalskim i aspekty techniczne go nie obchodzą. Jeżeli jednak zmieni zdanie, w dowolnym momencie będzie w stanie dokonać zmian i skonfigurować system w taki sposób, aby działał on tylko zgodnie z określonymi wytycznymi. Nie ma mowy o samowolce, nie ma mowy o decydowaniu przez jakichś panów w garniturach z kraju zza wielką wodą. W porównaniu do Windows 10 jest to więc prawdziwa oaza spokoju, pozbawiona wszedobylskich kamer zerkających nam przez ramię.

Warto także zaznaczyć, że w przypadku Linuksa użytkownik może cieszyć się znacznie większym bezpieczeństwem. Wynika to choćby z podstawowej konfiguracji: niemal każda dystrybucja sugeruje utworzenie dwóch kont przy instalacji, administratora, oraz zwykłego użytkownika. Dzięki temu standardowo pracujemy bez wyższych uprawnień, te podnosimy tylko w razie potrzeby i po podaniu hasła. Oczywiście nie jest tak, że na Linuksa nie ma wirusów lub groźnych szkodników. Działa to tak samo, jak na Windowsie: wystarczy przekonać ofiarę do pobrania określonego pliku i np. wydaniu odpowiedniego polecenia w terminalu (ot taki przykładzik, sudo rm -rf /* - choć obecnie systemy się przed tym bronią), aby przejąć kontrolę lub dokonać zniszczeń. Problem nadal siedzi między monitorem a krzesłem, ale jednak tutaj jest więcej mechanizmów, które uratują nas przed ewentualną pomyłką, błędem i zagapieniem się. Nie potrzebujemy też antywirusa, który jedynie zabierałby cenne zasoby systemowe.

Powróćmy do rzeczywistości: Linux nie jest idealny.

Zaraz zaraz… pisałem początkowo, że Linuksa na desktopie nie widzę, a przecież jak do tej pory wyraźnie chwalę jego zalety. Tak, to prawda, bo Linuksa to rozwiązanie dobre i ciekawe. Rzecz w tym, że nie jest on pozbawiony wad. Jeżeli ktoś twierdzi inaczej, to jest zaślepiony równie bardzo, jak fanatyczni przedstawiciele Microsoftu czy Apple – pół biedy, gdy mowa o osobach, które otrzymują pieniądze za takowy marketing, za reklamę. Rzecz ma się inaczej gdy chodzi o samozwańczych rycerzy i obrońców jakiegokolwiek rozwiązania. Nic nie jest idealne. Ani Windows, ani OS X, ani także żaden Linux. Wybór systemu jest więc swoistą sztuką kompromisu. Z perspektywy kilku lat różnych eksperymentów muszę stwierdzić, że w moim przypadku kompromis pod tytułem „Linux na desktopie” nie zdał egzaminu. Nie odrzuciłem go, nadal ma on swoje miejsce, ale dosyć specyficzne. O tym jednak za chwilę.

Pierwszym poważnym problemem, przed jakim stanie użytkownik Linuksa są sterowniki. Tak, owszem, w przypadku nowszych wersji Windows nie zawsze możemy liczyć na „drajwery” do np. starszej drukarki czy skanera, ale w wielu przypadkach działają te ze starszych odsłon. W przypadku pingwinka sprawa jest problematyczna, bo rozbija się nie tylko na taki sprzęt, ale także karty sieciowe, karty graficzne, gładziki, myszki i klawiatury. Posiadając komputer stacjonarny z grafiką od zielonych, mogłem być zadowolony – ta firma całkiem nieźle podchodzi do wsparcia Linuksa i oferuje swoje sterowniki, dobrą robotę robi także społeczność, oferując otwartą alternatywę. Równie dobrze wygląda sytuacja w przypadku Intela. Najczęściej nie musimy instalować zupełnie nic, wszystko działa od razu po instalacji. Przy czerwonych jest już gorzej: wysoki pobór mocy, niska wydajność, głośna praca wentylatorów były przez długi czas domeną sterowników dla Radeonów, zarówno wersji zamkniętych, jak i otwartych.

Sterowniki to zmora, choć społeczność wykonuje tytaniczną pracę.

AMD niedawno ogłosiło zmianę podejścia do Linuksa i najprawdopodobniej już za jakiś czas będziemy mogli cieszyć się z efektów tych decyzji. Użytkownicy zyskają wyższą jakość i wydajność. Ogólnego problemu sterowników to jednak nie rozwiązuje. Nie jest to wina stricte Linuksa jako takiego, lecz pewnego błędnego koła – system ten nie jest zbyt popularny u użytkowników domowych, producenci nie zwracają więc sobie nim głowy i nie oferują sterowników dla niego. W efekcie takiej sytuacji nawet zainteresowani mogą się zniechęcić przez co… liczba użytkowników wciąż pozostaje na niskim poziomie. To, co oferuje obecnie Linux to ogromna, tytaniczna wręcz praca społeczności – w wielu przypadkach dany sprzęt działa tylko dlatego, że ktoś postanowił stworzyć sterownik na własną rękę, wykorzystał inżynierię wsteczną i dokonał cudu. Użytkownicy nawet nie zdają sobie z tego sprawy, oprogramowanie tego typu wymaga natomiast ciężkiej pracy. Gorzej, gdy problem rozbija się o kwestie licencyjne – taki Debian standardowo nie dostarcza zamkniętego oprogramowania, przez co wykorzystanie modułów sieci bezprzewodowych czasami wymaga doinstalowania odpowiednich sterowników.

Jak ma sobie z tym poradzić zwykły użytkownik? Nie jest to sytuacja taka sama jak komputer i zestaw płyt ze sterownikami, gdzie wystarczy klikać „next next next”, a w końcu jakimś cudem sprzęt zaczyna działać. Z dodatkowymi funkcjami myszek, klawiatur czy gładzików sytuacja wygląda różnie w zależności od sprzętu i danej dystrybucji. Czasami skorzystamy z niektórych zaawansowanych mechanizmów, w innych będziemy mogli jedynie obejść się ze smakiem. Mnie najbardziej w pamięci zapadła „gra świateł”, jaką w laptopie HP serwowała mi dioda odpowiedzialna za połączenie sieci bezprzewodowej. Windows zapalał ją, gdy karta była aktywna… na niektórych (nie wszystkich) dystrybucjach Linuksa po prostu migała, sygnalizując aktywność sieciową, podobnie jak ma to miejsce w routerach i innym sprzęcie sieciowym. Jak to wyłączyć? W takiej sytuacji pryska mit systemu, w którym Kowalki nie będzie musiał sięgać po terminal. Musi znaleźć rozwiązanie i dokonać odpowiednich zmian w konfiguracji systemu.

Oprogramowania jest dużo, ale i tak za mało. Gdzie moje WTW?

Kolejna trudność to, paradoksalnie i wbrew temu, co pisałem wcześniej, brak oprogramowania. Co mi po pięćdziesięciu teoretycznie świetnych edytorach kodu, skoro od lat używam PSPada? Co mi po Pidginie z obsługą wielu protokołów, skoro wzorem do naśladowania komunikatorów jest dla mnie polski WTW? No a gdzie jest Visual Studio? Mówcie co chcecie, to dobry kawałek softu. Tego typu przykłady można mnożyć: Windows mimo wszystko jest znacznie większą bazą oprogramowania niż Linux, w szczególności, że tutaj korzystać możemy łatwo także z aplikacji udostępnianych na zasadach freeware. Tego problemu nie da się zbyt łatwo przeskoczyć. Co prawda wykorzystać możemy np. Wine, które służy do uruchamiania aplikacji stworzonych dla Windows, ale nie zawsze działa to dobrze, wymaga też dodatkowej konfiguracji. Wirtualizacja, Windows zapakowany w VirtualBoksa lub VMWare Playera? Tak, to jest jakiś sposób, ale czy na pewno chodzi o to, aby wykorzystywać coś tak potężnego do uruchamiania codziennych aplikacji? Przypomina mi to nieco wyciąganie haubicy w celu zestrzelenia muchy.

Wcześniej wspomniałem o różnorodności Linuksa i tego, że wzbudza ona ciekawość. Tak, do pewnego czasu. W Windows czy OS X mamy jedno środowisko graficzne, to co przygotował producent. Nie są doskonałe, brakuje mi często funkcji, niemniej z czasem przyzwyczajamy się do nich, a do łatania ewentualnych luk wykorzystujemy dodatkowe programy. A Linuks? Cóż, wybierajmy między do niedawna nieco upośledzonym GNOME, wiecznie łatanym (choć całkiem ładnym) KDE, Cinnamonem, MATE, dostępnym w niemalże tylko Ubuntu interfejsem Unity, LXDE, XFCE czy też przypominającym oprogramowanie od Apple środowiskiem Pantheon. To tylko najpopularniejsze z nich, a już widać, że jest tego sporo. Każde środowisko wygląda nieco inaczej, każde zachowuje się w odmienny sposób: w jednych będziemy mogli dowolnie ustawiać wszystkie elementy, w innych z kolei nie utworzymy nawet ikon na pulpicie, bo autorzy zdecydowali, że jest on tylko od tapety. Jak wybrać z tego wszystkiego coś dla siebie? Nie znam odpowiedzi na to pytanie. Każde wymaga przetestowania, używania przez przynajmniej kilka dni w codziennych zastosowaniach i indywidualnej oceny, czy nam to naprawdę odpowiada.

Spójność i określony cel: tego w Linuksie niestety nie znajdziemy.

Co prawda korzystać możemy często z wielu z nich (system umożliwi nam wybranie środowiska przy logowaniu), ale robienie takiego misz-maszu najczęściej kończy się błędnym wyświetlaniem elementów interfejsu na każdym ze środowisk. Co więcej, niektóre aplikacje są dostosowane do niektórych z nich, przez co w innych wyświetlają się w sposób odmienny. Dobrze obrazuje to Elementary OS, dystrybucja, jaka ma przypominać OS X. Wszystko wygląda wspaniale do czasu instalacji dodatkowych aplikacji spoza dystrybucji, te wyglądają… no cóż, magia znika. Różnorodność oprogramowania wprowadza zamieszanie dosyć często. Nietrudno znaleźć dystrybucje, które na dzień dobry instalują nam kilka odtwarzaczy multimedialnych, dwa pakiety biurowe a na dodatek różne aplikacje do nagrywania płyt. Po co? Aby użytkownik miał wybór i mógł decydować samodzielnie. To ma sens, o ile właśnie ten użytkownik nie „padnie z głodu” niczym bajkowy osioł wybierający między słomą a sianem. Oczywiście dla zaawansowanego użytkownika nie będzie to żaden problem, nadal może on samodzielnie decydować o oprogramowaniu. Zwykły Nowak zatnie się już w momencie wyboru samej dystrybucji: Ubuntu, Kubuntu, Lubuntu, Xubuntu… zaraz zaraz, przecież to zaledwie jedna „rodzina”! A gdzie cała reszta zupełnie innych systemów z jądrem Linuksa? Kiedy miałby to wszystko przetestować?

Gdy już wybierzemy system, gdy już uporamy się ze środowiskiem graficznym liczymy na chwilę spokoju. A jednak nie. W pewnych przypadkach sprawa się nieco komplikuje. Linux to nie Windows i w większości przypadków nie możemy po prostu pobrać instalatora i go uruchomić. Owszem, poszczególne dystrybucje mają swoje systemy paczek, na takim Debianie, Ubuntu czy Mincie możemy pobierać pliki deb, a ich uruchomienie spowoduje zapytanie o instalację oprogramowania. Przykład Google Chrome pokazuje jednak, że nie zawsze musi się to udać. Wszystko przez zależności: jeden pakiet zależy od innego, tamten od kolejnego itp. W Windows też istnieje coś takiego pod postacią np. folderu WinSXS, który w miarę używania komputera puchnie. Linux tak nie działa, ale jeżeli usuniemy jakiś ważny pakiet, a zarazem zrobimy to bez sprawdzania operacji, możemy pożegnać się z wieloma składnikami systemowymi. Tutaj ratunkiem mogą być kontenery Snappy przypominające nieco instalatory z Windows i zawierające własne biblioteki dla danej aplikacji. Jest to jednak wciąż śpiew przyszłości, a nie aktualna sytuacja. Teraz czasami zależności potrafią napsuć sporo nerwów – mogłem się o tym przekonać choćby podczas prac z Pythonem i MongoDB na Ubuntu w wersji… LTS. Tego się nie spodziewałem.

To potrafi wyglądać koszmarnie, choć Microsoft wcale nie jest lepszy.

Problemy sprawia także np. Flash czy też Skype. Nie są one zbyt aktywnie rozwijane dla Linuksa, a przecież wciąż wykorzystywane przez wielu użytkowników na całym świecie. Osobiście nie mogę także ukryć narzekania na wygładzanie fontów, jakie stosuje się na Linuksie – niezależnie od dystrybucji, moim zdaniem wygląda to fatalnie. Tekst jest nieco postrzępiony, nijak nie przypomina tego, co znam z Windows. Żeby nie było różowo, to trzeba dla równowagi przyznać, że Microsoft też nieco mnie zdenerwował: od Windows 8 odrzucił wygładzanie ClearType i zastąpił je wygładzaniem bazującym na skalach szarości. To nie wygląda już tak dobrze, choć wiąże się z pewnymi problemami technicznymi i obrotem ekranu. W przypadku Linuksa możemy zmieniać wszystkie fonty, a także ulepszyć wygładzanie za pomocą bibliotek Infinality – nigdy jednak nie udało mi się, chociażby zbliżyć do tego, co oferuje np. Windows 7. Może na ekranach o wysokiej rozdzielczości byłoby lepiej, te nie są jednak jeszcze tak rozpowszechnione, jakbyśmy tego chcieli.

Przebrnięcie przez wszystkie te trudności nie gwarantuje, że będziemy zadowoleni. Wtedy czeka nas walka z najtrudniejszym przeciwnikiem – naszymi własnymi przyzwyczajeniami. To jest coś, co może nas kompletnie zablokować i spowodować, że nawet uwzględniając pewne istotne wady, pozostaniemy przy „gorszych” rozwiązaniach. Dla mnie takimi elementami jest choćby pasek zadań, wyświetlany na jego ikonach pasek postępu operacji, Aero Snap, menu kontekstowe skrótów, taki, a nie inny panel boczny eksploratora czy wyuczone skróty klawiszowe. Działa. Po prostu działa, czy więc jest sens w tym, aby wszystko to porzucać? W imię czego? Wolności? W aktualnym świecie, gdzie tak naprawdę nie decydujemy o niemalże niczym? Myślę, zastanawiam się i stwierdzam, że to jednak nie ma sensu. Windows idealny nie jest, ale pracuję już na nim tyle lat, że jakoś nie chce mi się kompletnie zmieniać siebie jako osoby. Czas konieczny do poznania nowego systemu lepiej przeznaczyć na aktywność fizyczną, dobrą książkę, wypad gdzieś we dwoje. Dzięki takim czynnościom czuję, że żyję. A komputer, jego system i filozofia, jaką się kieruje? Niech zostanie dla kogoś, kto chce się tym żywić, kto uważa, że to jakiś niepojęty mistycyzm. Nie, to tylko kolejny byt wirtualny. Jeżeli na nim zarabia, ok.

Miejsce Linuksa w moim komputerze to maszyna wirtualna.

To ostatnie słowo doskonale opisuje miejsce, które zarezerwowałem sobie dla Linuksa. Posługuję się nim na co dzień w ramach zdalnego serwera na Debianie. Do webdeweloperki i utrzymywania witryn jest idealny, działa stabilnie niczym skała, robi to, na czym zależy i jakoś nie woła o aktualizacje niczym Windows. W przypadku komputera domowego odpuściłem. Szkoda mi już czasu, szkoda walki nie tylko z problemami, ale przede wszystkim ze samym sobą. Czy opuściła mnie ciekawość, stałem się monolitem, który jedynie stoi w miejscu i nie jest już zainteresowany otoczeniem? Nie. Zmienił się sposób zaspokajania tej ciekawości: gdy będę miał wolną chwilę, zapewne znów sięgnę po jakąś z dystrybucji i zainstaluję ją… na maszynie wirtualnej. Nie będę rezygnował z codziennego środowiska, a zarazem przetestuję to, co mnie interesuje. A jeżeli ktoś chce Linuksa na co dzień – nie bronię. Oby służył Wam jak najlepiej i spełniał Wasze potrzeby.

Źródło: PurePC.pl
Bądź na bieżąco - obserwuj PurePC.pl na Google News
Zgłoś błąd
Łukasz Tkacz
Liczba komentarzy: 146

Komentarze:

x Wydawca serwisu PurePC.pl informuje, że na swoich stronach www stosuje pliki cookies (tzw. ciasteczka). Kliknij zgadzam się, aby ta informacja nie pojawiała się więcej. Kliknij polityka cookies, aby dowiedzieć się więcej, w tym jak zarządzać plikami cookies za pośrednictwem swojej przeglądarki.