Zgłoś błąd
X
Zanim wyślesz zgłoszenie, upewnij się że przyczyną problemów nie jest dodatek blokujący reklamy.
Błędy w spisie treści artykułu zgłaszaj jako "błąd w TREŚCI".
Typ zgłoszenia
Treść zgłoszenia
Twój email (opcjonalnie)
Nie wypełniaj tego pola
.
Załóż konto
EnglishDeutschукраїнськийFrançaisEspañol中国

Recenzja Borderlands - Diablo w stylu Fallout

Sebastian Oktaba | 09-12-2009 11:39 |

Pustynna Buzia

Zanim zaakcentujemy naszą obecność na Pandorze, przelewając krew okolicznej fauny, trzeba podjąć decyzję kim zechcemy pokierować. Archetypów przygotowano cztery, które poza wyglądem zewnętrznym, odróżnia umiejętność specjalna. Tak, jedna. Resztę stanowią wyłącznie ulepszenia zdolności bazowej, co trudno określić mianem drzewka rozwoju z prawdziwego zdarzenia. Na domiar złego żadnych alternatyw nie przewidziano, zatem gdzie ukrywają się zapowiadane elementy cRPG? Może porwali je kosmici? Faktem jest, iż proces kreacji bohatera sporo traci, gdy brakuje naprawdę interesujących skilli. Cóż, słabiutko... Sprawdźmy jednak czym charakteryzują się poszczególni (nie)szczęśliwcy. Mamy więc nakoksowanego Bricka przypominającego diaboliczne wcielenie Mariusza Pudzianowskiego, który wpadając w szał bitewny staje się niewrażliwy na obrażenia. Chłopaczyna śmiało wykorzystuje monstrualną posturę, gniotąc łapskami kogo tylko popadnie. Roland wszędzie taszczy za sobą podręczną wieżyczkę automatyczną, pełniącą zarazem funkcję przenośnego punktu opatrunkowego. Ot, przeciętny z niego wojak jakiego spotkać można w każdej armii. Z kolei Lilith stanowi odpowiednik złodzieja-czarodzieja, przenikającego do innego wymiaru skąd skutecznie razi wrogów. Ostatnim na liście jest Mordecain i jego ptaszek... to znaczy sokół bojowy. Bynajmniej pierzasty towarzysz nie jest wyłącznie wypchanym gadżetem lecz aktywnie uczestniczy w walce. Oto śmietanka towarzyska Borderlands, zdecydowana przejść do historii jako odkrywcy legendarnego sekretu. Szkopuł w tym, że różnice pomiędzy chojrakami nie są tak wyraźne, jak w moim mniemaniu być powinny i każdym gra się bardzo podobnie. Spluwa w garść i jedziem ze śledziem...

Droga do sukcesu okupiona będzie krwią setek tuzinów przeciwników, którzy lekceważąc zagrożenie, uparcie starają się skomplikować nam życie. Z nieświadomości wyrwiemy ich przy pomocy gigantycznego arsenału broni, według zapewnień twórców opiewającego na kilkaset tysięcy modeli. Co najzabawniejsze, wcale nie jest to głupi żart ekipy Gearbox Software. Przedmioty generowane są losowo z puli, dzięki czemu co chwilę znajdujemy niby podobną, ale inną pukawkę. Rozwiązanie powszechnie znane z gier Diablopodobnych sprawdza się doskonale w Borderlands. Dobrodziejstwa inwentarza powinny usatysfakcjonować największych malkontentów: pociski, zapalające, rażące prądem, celowniki optyczne oraz zwiększone magazynki pozwalają potraktować adwersarzy z należnym im szacunkiem. Gra nabiera rumieńców gdy dorwiemy wyjątkowo skuteczne narzędzie mordu, wszak nikt nie lubi być gnojonym. Postaciom nie nałożono żadnych ograniczeń w dobieraniu wyposażenia, więc Roland może objuczyć karabinami snajperskimi, zaś Brick śmiało sięgnąć po shotguny (wyjątek stanowią przedmioty dedykowane). Zamiast przydzielać bezpłciowe punkty twórcy postawili bowiem na system empiryczny znany z The Elder Scrolls. Praktyka czyni mistrza, zatem im częściej korzystamy z danej broni, tym nasza skuteczność w jej używaniu wzrasta. Logiczne i nietuzinkowe jak na FPS, prawda? Natomiast mechanika prowadzenia ognia zastosowana w Borderlands niczym szczególnym nie zaskakuje. To idealny przykład shootera pozbawionego niepotrzebnych udziwnień, kultywującego tradycji gatunku. Częstowanie ołowiem chodzących, latających i pełzających mieszkańców Pustkowi jest wystarczająco miodne, żeby spędzić przed monitorem kilkanaście godzin nabijając poziomy. O, chyba nareszcie dobrnęliśmy do sedna sprawy...

Borderlands wzorem S.T.A.L.K.E.R. nie zamyka się w liniowych lokacjach, pozostawiając grającemu dużo swobody. Niemniej nie jest to typowy sandbox, gdzie granice świata stanowią oceany, niedostępne góry lub niewidzialne ściany. Twórcy podzielili Pandorę na parcele, które stopniowo odkrywamy wraz z postępami w grze. Powierzchnia planety z racji szczególnych uwarunkowań wygląda raczej monotonnie - wszędzie skały, śmieci, złom i piasek. Zupełnie jak nad polskim morzem w środku sezonu. Na szczęście groty oraz kopalnie pojawiają się stosunkowo często, niwelując wrażenie przebywania w jednej strefie. Zresztą widok zdewastowanego pola pełnego elektrowni wiatrowych też jest przyjemny dla oka. Klimat przywodzi na myśl Fallouta w bardziej lajtowym, chwilowo prześmiewczym wydaniu. Co zaś się tyczy nabijania poziomów postaci, to rzeczywiście wykonywane zadania owocują zdobywaniem cennego doświadczenia. Przecież jakoś na nowe umiejętności trzeba zapracować (za darmo tylko w pysk można zarobić). Zatem za każdą, nawet najbardziej błahą misję zgarniamy „expeki” i rozwijamy protegowanego. Roboty dla przyjezdnego gońca znajdziemy zatrzęsienie, aczkolwiek ambitne zlecenia ktoś musiał wcześniej zaliczyć. Najczęściej zbieramy bowiem zaginione przedmioty i tępimy przedstawicieli lokalnego marginesu z uwzględnieniem gigantycznych bossów. Standard, ale pomimo pewnej wtórności gra wcale nie zanudza. Przeciwnie - im dalej, tym robi się ciekawiej. A więc jakież to niespodzianki jeszcze na nas czekają?

Bądź na bieżąco - obserwuj PurePC.pl na Google News
Zgłoś błąd
Sebastian Oktaba
Liczba komentarzy: 0
Ten wpis nie ma jeszcze komentarzy. Zaloguj się i napisz pierwszy komentarz.
x Wydawca serwisu PurePC.pl informuje, że na swoich stronach www stosuje pliki cookies (tzw. ciasteczka). Kliknij zgadzam się, aby ta informacja nie pojawiała się więcej. Kliknij polityka cookies, aby dowiedzieć się więcej, w tym jak zarządzać plikami cookies za pośrednictwem swojej przeglądarki.